WARSZAWA: 00:37 | LONDYN 22:37 | NEW YORK 17:37 | TOKIO 07:37

LEGENDA STOCZNI SZCZECIŃSKIEJ – PAN ZYGMUNT

Dodano: 31 mar 2015, 13:24

Niedawno szukałam informacji o jednym ze statków zbudowanych w Stoczni Szczecińskiej, pytałam byłych pracowników. Z trudem przypominaliśmy sobie daty, wydarzenia, ludzi, gdy ktoś powiedział: „ Szkoda, że nie ma pana Zygmunta, bo on od razu wszystko by wiedział”. Chodziło o Zygmunta Karpowa, który zmarł we wrześniu 2014 roku. Zaczęliśmy go wspominać i stwierdziliśmy, że za życia był chodzącą encyklopedią stoczni. Wiedział wszystko i w tym stwierdzeniu nie ma przesady. Jeśli akurat coś umknęło mu się z pamięci sięgał po swój słynny, czarny brulion , przerzucał kartki i już mówił.
Ja sama pisząc artykuły i kolejne książki o stoczni, wielokrotnie korzystałam z pomocy, wiedzy i archiwum pana Zygmunta.
Zaczęliśmy go wspominać. Potem do wspomnień zaprosiłam jeszcze parę osób i syna Jacka, stomatologa.
Zygmunt Karpów pracę w Stoczni Szczecińskiej rozpoczął na początku 1952 roku i przepracował w niej pół wieku. Zaczynał na wydziale kadłubowym, pracował przy budowie „Czułyma”, pierwszego statku od początku zbudowanego w stoczni po wojnie. Mówił, że przy tym parowcu wszyscy uczyli się stoczniowego rzemiosła. Wtedy nie spawaniem a nitami łączono stalowe blachy kadłuba. Opowiadał jak to nitowanie wyglądało. Dopiero w 1958 roku stocznię opuścił pierwszy statek całkowicie spawany. Był to drobnicowiec „Krynica”. Często wspominał dyrektora Henryka Jendzę. Uważał go za twórcę pierwszych powojennych sukcesów stoczni. „Rozumiał znaczenie przemysłu stoczniowego dla gospodarki, potrafił podejmować trudne decyzje i przekonywać do nich ludzi. Umiał z ludźmi rozmawiać, znał ich problemy. Stoczniowcy bardzo go szanowali. Dyrektora częściej można było spotkać na terenie stoczni niż w gabinecie. Potrafił przyjść nawet o piątej rano i obejrzeć najważniejsze stanowiska pracy…”
Karpów był mistrzem spawalniczym, pracował w biurze głównego technologa, potem przez 33 lata był szefem biura dyrektora naczelnego. Odpowiadał za organizację wszystkich położeń stępek, wodowań, chrztów, za gości, którzy przyjeżdżali do stoczni. Był też stoczniowym przewodnikiem. W 1972 roku napisał „Vademecum przewodnika zakładowego Stoczni Szczecińskiej”. Z tego opracowania korzystali stoczniowi przewodnicy, których było nawet 60.
„W dekadach lat. 60. i 70. było wielkie zainteresowanie stocznią – opowiadał pan Zygmunt. – Oglądali ją szczecinianie i przyjeżdżało wiele wycieczek z całej Polski. W ciągu dnia w stoczni był wielki ruch, pracowało 12 tysięcy osób, pełno było samochodów, wózków akumulatorowych, więc wycieczki oprowadzaliśmy popołudniami i w niedziele. A w tym dniu bywało ich nawet po piętnaście”.
Nie ma przesady w twierdzeniu, że pan Zygmunt kochał swoją pracę, kochał stocznię i wszystko o niej wiedział.
– Stocznia była jego drugim dzieckiem, jego córką – mówi syn Jacek Karpów. – Raz widziałem ojca płaczącego. Był rok 2002. Płakał bo zamknięto Stocznię Szczecińską i wkrótce przestała istnieć.
Jan Jęczkowski, były zastępca głównego inżyniera: – Dla Zygmunta dobro stoczni zawsze było na pierwszym miejscu. Był doskonałym organizatorem, człowiekiem instytucją, na nim zawsze można było polegać. Nie było dla niego rzeczy niemożliwych. Był też człowiekiem o niespotykanej życzliwości dla ludzi.
Maria Kuzyk (była wieloletnia sekretarka w dziale marketingu, w sumie 40 lat w stoczni): – Zygmunt kochał ludzi i jego ludzie kochali. Nie znam nikogo, kto mógłby coś złego o nim powiedzieć. Dla wszystkich był ujmująco uprzejmy, zawsze uśmiechnięty. „Rączki całuję, pani Mario” wołał z daleka. Tak zresztą witał każdą z kobiet. Zawsze radosny, zawsze znakomicie ubrany i bardzo pomocny. Bardzo ludziom pomagał. Zacny człowiek. I skromny. Miał imponującą wiedzę o stoczni. Jeżeli ktoś czegoś nie wiedział z jej historii, nie pamiętał, lub miał wątpliwości, to zawsze mówiło się „Idź do Zygmunta”.
Grzegorz Wronowski (specjalista ds. marketingu w Stoczni Szczecińskiej i Stoczni Szczecińskiej Nowa): – W pracy widywaliśmy się codziennie. Zawsze imponował mi stoczniową wiedzą i fenomenalną pamięcią. Bardzo lubiłem słuchać jego wspomnień o początkach stoczni. Był doskonałym organizatorem. Nawet w najtrudniejszych czasach potrafił wszystko załatwić. Znał mnóstwo ludzi poza stocznią i jego wszyscy znali. Wystarczył jeden jego telefon i sprawa była załatwiona. On lubił pomagać ludziom i wiele osób pomagało jemu. Poczytywało to nawet sobie za zaszczyt. „No bo jak nie pomóc naszemu kochanemu panu Zygmuntowi”. Tak mówiono.
Wojciech Sobecki, były wieloletni rzecznik prasowy stoczni:
– Gdy zaczynałem pracę, pan Zygmunt był szefem biura dyrektora i moim pierwszym przełożonym. Jako rzecznik jemu podlegałem. Podziwiałem, go za takt, kulturę, elegancję w sposobie bycia i w ubiorze. Umiał się znaleźć w każdej sytuacji, a podbramkowych nie brakowało. W najtrudniejszych sprawach i wydarzeniach panował nad wszystkim. Znane było powiedzenie, że pan Karpów zna wszystkich i wszyscy znają jego. No i znany był jego czarny zeszyt. Miał tam zapisany każdy statek, datę położenia stępki, wodowania, chrztu, nazwę armatora, nazwisko matki chrzestnej. Miał mnóstwo stoczniowych zdjęć starannie uporządkowanych i kolekcję stoczniowych medali okolicznościowych. Był chodzącą encyklopedią stoczni. Miał wiedzę nie tylko stoczniową. Wiele tematów go interesowało. Lubiłem z nim rozmawiać. Wiele się od pana Zygmunta nauczyłem.
Iza Maruszczak, była pracownica działu marketingu w SSN:
– Po panu Zygmuncie przejęłam organizację wodowań i chrztów statków. Często prosiłam go o radę. Zawsze mogłam liczyć na jego pomoc. Wiedział do kogo zadzwonić, gdzie co załatwić. Był szczęśliwy, że może pomóc. Bardzo był związany ze stocznią. Nawet, gdy był już na emeryturze nie opuścił żadnego wodowania.
Tadeusz Mazur (były pracownik stoczni, przyjaciel, sąsiad): – Znaliśmy się czterdzieści lat a przez ponad dwie dekady byliśmy sąsiadami. Nie znam nikogo kto miałby taki talent organizacyjny jak Zygmunt. To był człowiek orkiestra, człowiek instytucja. Nie znam drugiego człowieka tak uczynnego i tak lubiącego ludzi. Na nikogo nie powiedział złego słowa. Miał życzliwość wypisaną na twarzy. Nigdy nikogo nie zawiódł, zawsze można było na nim polegać. Czasem ludzie wykorzystywali jego dobre serce. A on nie potrafił nikomu odmówić pomocy. Był powszechnie szanowany i w stoczni i poza nią. Miał mnóstwo zainteresowań. Czasem razem wychodziliśmy ze stoczni, przez drogę rozmawialiśmy a potem jeszcze z godzinę staliśmy pod blokiem, bo nie mogliśmy się nagadać. Kiedyś w dawnych czasach lubiliśmy razem chodzić do „Chiefa”, do nowo otwartych orientalnych knajpek. Razem wyjeżdżaliśmy na weekendy do Dziwnówka. Bardzo mi go brakuje…
Z Jackiem Karpowem spotykam się w jego gabinecie. Nie poszedł w ślady ojca. Nie został stoczniowcem. Jest stomatologiem. Ale stocznia w jego życiu, w jego domu rodzinnym była obecna zawsze.
– W stoczni przez kilkanaście lat, w dziale socjalnym pracowała też moja mama. Przez długi czas mieszkaliśmy przy ulicy Nocznickiego, tuż przy stoczni. Potem przeprowadziliśmy się na Miedzianą, też blisko stoczni. Pamiętam, że jako kilkulatka zabierał mnie tata do stoczni, bo albo przedszkole było zamknięte, albo były wakacje, ferie. Pracował wtedy na wydziale kadłubowym. Byłem z nim cały dzień, na głowę zakładano mi jakiś kask i koledzy taty nazywali mnie małym stoczniowcem. Bardzo mi się to podobało. W późniejszych latach zabierał mnie też na wodowania. W domu bardzo często opowiadał o nowo budowanych statkach. Zawsze z dumą, że w Szczecinie, w naszej stoczni buduje się tak wspaniałe statki.
– We wszystko co robił angażował się na sto procent. Był społecznikiem, aktywnie działał w Towarzystwie Przyjaciół Lwowa. W młodości był sportowcem, uprawiał wioślarstwo, grał w koszykówkę. Działał w stoczniowym klubie sportowym. Bardzo się angażował w działalność stoczniowego Domu Kultury Korab.
– Tata miał dwa życia równoległe. Rodzinne i stoczniowe. Ale często to stoczniowe wkradało się w rodzinne. Pamiętam odwołane urlopy, wyjazdy, rodzinne uroczystości, no bo musiał być w stoczni. Jestem jedynakiem, ale czasem czułem się tak jakbym miał siostrę, była nią stocznia. Gdzieś tak do czasów szkoły średniej chciałem być stoczniowcem. Ale w liceum zainteresowałem się medycyną i wybrałem stomatologię. Rodziców to bardzo ucieszyło. Pamiętam, że tata nawet powiedział coś w rodzaju, że jeden zwariowany stoczniowiec w rodzinie wystarczy…
KRYSTYNA POHL
karpow1k26-05-09
karpow5k26-05-09