WARSZAWA: 03:28 | LONDYN 01:28 | NEW YORK 20:28 | TOKIO 10:28

Marynarski szmugiel część I

Dodano: 16 gru 2014, 22:07

Takie to były czasy….

          O marynarskim biznesie (nie używam słowa przemyt, gdyż moi rozmówcy wyraźnie twierdzili, że o żadnym przemycie nie może być mowy – było to co najwyżej uzupełnianie rynkowych niedostatków) napisano już bardzo wiele, mimo wszystko postanowiłem jeszcze raz sięgnąć do tematu, którego na portalu o tematyce morskiej zabraknąć przecież nie może.

W czasach PRL zawód marynarza wiązał się nie tylko z możliwością zwiedzania świata i zakupu dóbr niedostępnych w socjalistycznej rzeczywistości, dla wielu był także okazją do prowadzenia intratnego marynarskiego biznesu. Zakres tego procederu, a przede wszystkim jego opłacalność, zmieniały się wraz z sytuacją gospodarczą w naszym kraju. Marynarskim szmuglem rządziły niepisane wprawdzie, ale twarde i jak najbardziej realne prawa ekonomii. Najprościej rzecz ujmując, im mniej było towarów na sklepowych półkach w Polsce, tym więcej można było zarobić, uzupełniając rynkowe braki na własną rękę. Bardzo ważny był także czarnorynkowy kurs dolara i cena złota, gdyż to właśnie wartość amerykańskiej waluty i złota w znacznym stopniu determinowały opłacalność biznesu.
Oprócz prostego prawa popytu i podaży o możliwości dodatkowego zarobku decydowała moda na określone towary, która w znaczącym stopniu kreowała popyt.
Trzeba także uczciwie przyznać, że marynarskie pensje nie były zbyt wysokie, a możliwość zakupu towarów „na handel” dawały dopiero tzw. dodatki dewizowe.
O samym systemie dodatków dewizowych, sposobie ich wypłacania i tzw. strefach dewizowych można pisać wiele (może powstanie kiedyś na ten temat specjalne opracowanie ekonomiczne, bo temat jest ciekawy), w tym miejscu ograniczę się tylko do stwierdzenia, że system funkcjonował różnie. Inny był na statkach rybackich, gdzie rejsy były długie, przeważnie kilkumiesięczne, a inny we flocie handlowej, gdzie rejsy były krótsze, wizyty w portach częstsze i załogi częściej się zmieniały.

Szalone lata sześćdziesiąte

          W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku marynarze przywozili przede wszystkim materiały – słynna kremplina, a także płaszcze i koszule non iron i jeansy. Wkrótce pojawiła się także moda na długopisy i…..żyletki, a więc towary, na których niedostatek cierpiał krajowy rynek. Był to czas rozkwitu marynarskiego biznesu, bo sprzedać można było prawie wszystko, co przywieziono z zagranicy. Paszporty i wyjazdy zagraniczne były luksusem dostępnym tylko dla wybranych, a modnie ubrany chciał być prawie każdy. Trzeba pamiętać, że były to także czasy, kiedy kary za przemyt i nielegalny handel były bardziej dotkliwe niż w latach późniejszych. Za takie przestępstwa, można było nawet trafić na kilka lat do więzienia.
Co ciekawe, w przywożone przez marynarzy ciuchy często ubrana była tzw. „bananowa młodzież”, wśród której były dzieci partyjnych dygnitarzy, którzy oficjalnie wszelkimi siłami budowali socjalistyczną ojczyznę i zwalczali nawet najmniejsze przejawy kapitalistycznego imperializmu, a po godzinach urzędowania chętnie kupowali swoim dzieciom wyprodukowane przez amerykańskich imperialistów jeansy i koszulki polo, małżonkom francuskie perfumy, a sobie Johny Walkera.
– Podczas postoju w Nowym Yorku kupiłem kremplinę po 1,75$, w Polsce sprzedawałem metr po około 2 tys zł. Dzień przed wyjściem w morze poszliśmy z kolegami do pubu, a na barze – jak w sklepie z materiałami – leżały poukładane bele materiału. Kiedy zapytaliśmy barmana, co to za materiały, odpowiedział, że to wszystko na sprzedaż po 50 centów za metr. Widać było, że towar „lewy”, jakby cieńszy, gorszego gatunku, bez metek z cenami, ale pół dolara za metr to była okazja. Kiedy wróciłem z rejsu żona stwierdziła, że tego cienkiego materiału, który kupiłem po 50 centów, nikt nie kupi. Odcięła spory kawałek i zaniosła do krawcowej, żeby jej uszyła sukienkę z falbanami. U krawcowej klientki jak zobaczyły ten niby gorszy materiał, natychmiast chciały kupić. Krawcowa dała kontakt do nas i co chwilę ktoś dzwonił do drzwi właśnie w sprawie tego materiału. Okazało się, że to była doskonała tkanina na suknie ślubne! W kilka godzin sprzedaliśmy cały materiał, biorąc za metr dwukrotnie więcej niż za kremplinę. Żona przez kilka dni robiła mi uwagi, że zamiast krempliny powinienem kupić tylko ten „gorszy” materiał na suknie ślubne – takie były te marynarskie biznesy – mówi ze śmiechem pan Dariusz, który pływał na statkach polskich i zagranicznych armatorów przez ponad 30 lat.
Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dobrze sprzedawały się peruki, spodnie tzw. „dzwony”, kolorowe koszule i zegarki.
Marynarskie „fanty” kupowali hurtowo handlarze, którzy sprzedawali towar na sztuki lub odsprzedawali kolejnym pośrednikom. W ten sposób przywiezione z Zachodu koszule czy płaszcze można było spotkać nie tylko na bazarach w Trójmieście czy Szczecinie, ale także choćby na Bazarze Różyckiego w Warszawie.
Zawsze chodliwym towarem była kawa. Dobrze sprzedawały się także pisemka pornograficzne tzw. „świerszczyki”, później ich miejsce zajęły filmy, a teraz w dobie internetu obrót tego typu towarem chyba bezpowrotnie się skończył. Brandy, whisky, napoje w puszkach takie jak coca-cola, sinalco czy 7up, dobre papierosy marynarze przywozili przede wszystkim na potrzeby własne, choć czasem i to udawało się sprzedać. Cdn….

Wojciech Sobecki

Dawna siedziba „Baltony” w Szczecinie przy ul. Gdańskiej tzw. „Grzybek” fot. Wojciech Sobecki