WARSZAWA: 13:59 | LONDYN 11:59 | NEW YORK 06:59 | TOKIO 20:59

Sputnikiem dookoła Ziemi – Markizy

Dodano: 18 lip 2017, 9:51

W bardzo dawnych czasach, wiele pokoleń przed pojawieniem się na Pacyfiku pierwszego białego człowieka, polinezyjski bóg wojny Kū znużony obcowaniem z nieśmiertelnymi postanowił zamieszkać potajemnie wśród ludzi. Został zwykłym farmerem, ożenił się, miał dzieci i wiódł skromne ale szczęśliwe życie.
Wszystko układało się dobrze, aż do czasu, kiedy wyspę na której zamieszkał nawiedziła klęska głodu… Kū z rozpaczą przyglądał się tragedii, która zabrała już wielu sąsiadów i przyjaciół. Gdy widmo śmierci głodowej nieodwołalnie zbliżało się do jego rodziny, a cierpienia własnych dzieci odbierały mu zmysły, Kū postanowił poświęcić się i uratować swoich najbliższych. Zawołał swoją żonę i powiedział jej, że znajdzie sposób na nękający ich głód, ale by to uczynić będzie musiał na zawsze zniknąć. Nie widząc innego wyjścia małżonka zgodziła się i w tej samej chwili Kū tak jak stał, zapadł się pod ziemię. W głębokiej dziurze ledwie widoczny był tylko czubek jego głowy. Wokół tego miejsca zgromadziła się cała rodzina nieszczęśnika, by dniem i nocą opłakiwać stratę, zraszając ziemię wokół dziury własnymi łzami. Nagle, w miejscu gdzie ostatnio stał Kū, pojawił się zielony kiełek, który bardzo szybko urósł zamieniając się w piękne drzewo o wielkich liściach, obwieszone ciężkimi, zielonymi owocami. Ich smak, obfitość i pożywność były zaskakujące! Uratowana od głodu rodzina Kū mogła nawet obdarować owocami wszystkich sąsiadów. Dzięki tej nowej roślinie wyspiarze już nigdy więcej nie zaznali głodu.
Z owocem chlebowca zetknęliśmy się co prawda już na Karaibach, dokąd roślina trafiła pod koniec XVIII w za sprawą kapitana Blighta, jednak nasze pierwsze eksperymenty kulinarne z nim związane nie były przekonujące. Prawdopodobnie trafiliśmy na mniej smaczną jego odmianę, albo próbowaliśmy gotować owoce nie w pełni dojrzałe.
Po dotarciu do krainy, z której chlebowiec pochodzi, postanowiliśmy jednak jeszcze raz spróbować wykorzystać jego niezwykłą dostępność i obfitość. Już pierwsze zerwane na Markizach owoce zaskoczyły nas doskonałym smakiem, łatwością przygotowania i wieloma możliwymi zastosowaniami. Po obraniu ze skórki próbowaliśmy chlebowce gotować podobnie jak ziemniaki, smażyć jak frytki na oleju oraz piec, a miąższ mocno dojrzałych, miękkich owoców dusiliśmy z mlekiem kokosowym i cynamonem przygotowując pyszny deser. Miejscowi preferują nieobrany chlebowiec z grilla lub wprost z ognia. Jakikolwiek sposób wybieraliśmy, za każdym razem rezultat był doskonały. Od momentu odkrycia przez nas chlebowca zwykłe frytki ziemniaczane całkowicie zniknęły z naszego menu.

W życiu mieszkańców wysp Pacyfiku chlebowiec odgrywa ogromną rolę. Jeden dorodny owoc wystarczy by przygotować zdrowy, smaczny i pożywny obiad dla czterech osób, a pojedyncze drzewo jest w stanie urodzić do 200 owoców w ciągu sezonu! Co prawda spora część plonów dojrzewa w podobnym okresie, ale pojedyncze sztuki dostępne są na drzewie przez cały rok, gwarantując ciągłą dostępność. W przeszłości wyspiarze musieli jednak wymyślić sposób konserwacji owoców zbieranych w okresach nadmiernej obfitości. Okazuje się, że chlebowiec doskonale nadaje się do kiszenia. Zebrane owoce należy obrać ze skórki, umyć i ułożyć w wyłożonym liśćmi dole, następnie przykryć liśćmi z góry i zasypać ziemią. Po kilku tygodniach otrzymuje się kwaśną, lepką pastę, która bez problemu przechowuje się ponad rok. Znajdowano jednak doły, które zawierały jadalną zawartość nawet po dwudziestu latach od zakiszenia!
Chlebowiec to jednak nie tylko pożywienie. Z jego lekkiego, mocnego i odpornego na wodę drewna wykonywano tradycyjne łodzie, a spuszczany z drzew lateks stosowano do ich uszczelniania oraz do wyrobu leków czy klejących pułapek na ptaki. Liście chlebowca to świetna pasza dla bydła. Nic więc dziwnego, że chlebowiec rośnie prawie przy każdym domu na Markizach, śpiewa się o nim pieśni i opowiada legendy, a tkaniny z wzorem jego liści i wyrabiane z nich pareo, koszule i szorty to rozpoznawane na całym świecie symbole rajskich wysp Pacyfiku.
Z samymi Markizami związanych jest jednak kilka specyficznych symboli, bowiem ten miłujący piękno, sztukę, porządek i czystość naród lubi otaczać się i tworzyć sztukę materialną nie mającą sobie równych na świecie. Kamienne posągi Tiki, drewniane statuetki, bogato ornamentowane i łączone z różnych materiałów wyroby rytualne i codziennego użytku takie jak noże, toporki, moździerze kuchenne, naczynia i biżuteria zachwycają precyzyjnym i kunsztownym wykonaniem. Wizerunek Tiki stał się dla Markizów tak charakterystyczny, że znalazł się na żółto-czerwono-białej fladze archipelagu.
Osobnym działem sztuki jest tutaj tatuaż, pełniący funkcję ozdobną i rytualną. Ciała mężczyzn i kobiet są często pokryte pięknymi symbolami, zajmującymi znaczą powierzchnię skóry.
Podczas naszego pobytu na Fatu Hiva stwierdziliśmy jednak, że symbolem wyspy mógłby równie dobrze zostać… kogut. Drób wszelkiej maści jest stałym elementem krajobrazu wyspy. Granica między kurami hodowanymi a bezpańskimi jest tu bardzo umowna. Te pierwsze znajdują się zazwyczaj w obrębie czyjejś posesji, natomiast te czające się w okolicznych krzakach stanowią często dobro wspólne, na które od czasu do czasu ktoś z wioski poluje z psami. Bywa też, że celem polowania jest grubsza zwierzyna.
W gęstym lesie tropikalnym nie brakuje dzikich świń i piątkowe wyprawy młodych mężczyzn po świeże mięso są tu lokalną tradycją. Do polowania nie używa się broni palnej. Ostre zęby silnych psów i maczety zazwyczaj wystarczają, ale wynik zaciekłej walki nie zawsze jest przesądzony. Czasem to nie dzika świnia lecz pies wykrwawia się w krzakach po przegranej bitwie.
Broni palnej używa się tu jedynie do polowania na dzikie kozy zamieszkujące strome, skaliste zbocza. Te szybkie i zwinne stworzenia nie dają się łatwo podejść i tylko dobra strzelba i pewne oko mogą zapewnić łowcy sukces.
Stałym elementem diety wyspiarzy są też oczywiście ryby. Okoliczne wody obfitują w tuńczyki, wahoo, koryfeny i wiele innych gatunków, mile widzianych na lokalnych stołach.

Tak jak polowanie na ryby, kozy i dzikie świnie dostarcza tubylcom pożywienia i poszukiwanej rozrywki, tak hodowla kur pełni czasem podobną funkcję.
Każdy chłopak we wsi szczyci się posiadaniem najbitniejszego i najpiękniejszego koguta w okolicy. Podczas gdy ich rówieśnicy z Polski spędzają czas przed monitorami komputerów, tutejsi chłopcy planują kolejne walki i pościgi swoich kolorowych ptaków. Podczas jednego leniwego popołudnia obserwowaliśmy przebieg skomplikowanej kampanii wojennej, której celem było osaczenie i przepędzenie koguta należącego do proboszcza parafii Hanavave. Pod nieobecność księdza, przeciwko przykościelnemu władcy podwórka wystawiono trzy bojowe ptaki. Chytry plan polegał na podrzuceniu kogutów na przeciwległe krańce plebanii, która jednym bokiem graniczy z rzeczką. Zaskoczony zmasowanym atakiem rudy ptak księdza musiał ratować się lotem na sąsiednią posesję. Trzej zwycięzcy zaskoczeni szybkim sukcesem skierowali swoją złość przeciwko sobie i posypały się pióra… Rozbawieni chłopcy rzucili się w pogoń za swoimi wojownikami, przewracając się w błoto i zdzierając kolana. Zachwycony Bruno biegał wzdłuż pola bitwy i razem z młodszymi dziećmi udawał kurczaki. Wielki liść wsadzony z tyłu za gumkę od spodenek i dwa kolejne trzymane w rączkach wystarczały najmłodszym kibicom za doskonałe kogucie kostiumy.
Kilka godzin później na tej samej przykościelnej ławce siedzieliśmy razem z Kaziem i jego rodziną, którzy kilka dni po nas wylądowali Cetusem na Fatu Hiva. Rozmawialiśmy o naszych przeprawach przez Pacyfik i zaobserwowanych w Hanavave lokalnych ciekawostkach.
– Wygląda na to, że mieszkańcy chyba zaczynają schodzić się na mszę. – Zauważył Kazik. Obserwowaliśmy grupkę odświętnie ubranych, uśmiechniętych mieszkańców, zmierzających w stronę kościoła. Za uszami wszystkich kobiet i mężczyzn widać było świeżo zerwane kwiaty gardenii.
– Tak, codziennie o piątej. Byliśmy wczoraj żeby posłuchać śpiewu i jest to naprawdę coś wyjątkowego. Tradycyjny polifoniczny śpiew kobiet i mężczyzn wspaniale brzmi w murach tego niewielkiego, przewiewnego kościoła. Jak zostaniesz do końca to zobaczysz coś ciekawego. Po każdej mszy ksiądz otwiera malutki sklepik, w którym sprzedaje się wszystkim lody po mocno zaniżonej cenie i całe spotkanie kończy się zbiorowym mlaskaniem i siorbaniem. To bardzo zabawne, myślę że niektórzy przychodzą tu specjalnie po to.
Ze znajdującej się na końcu świata Fatu Hiva pożeglowaliśmy na Hiva Oa by w końcu odprawić się na tamtejszym posterunku żandarmerii i odwiedzić muzeum Paula Gaugin i Jacquesa Brela. Hiva Oa podobnie jak każda wyspa na Markizach robi niezwykłe wrażenie, kiedy ogląda się ją z morza. Wulkaniczne szczyty, strome klify i głębokie wąwozy pokryte są bujną zielenią, a po intensywnych opadach deszczu ze stromych górskich zboczy tryskają dziesiątki majestatycznych wodospadów.

Odprawa paszportowa poszła sprawnie i już po chwili rozglądaliśmy się po zakamarkach Atuona. To małe, czyste miasteczko stanowiące stolicę wyspy zabezpiecza wszystkie podstawowe potrzeby mieszkańców. Udało nam się tu wymienić ostatnie przywiezione z Panamy dolary na piękne franki pacyficzne. Dopiero teraz mogliśmy wybrać się do muzeum i na pierwsze od wypłynięcia z Panamy piwo… Trzeba przyznać, że produkowane na Tahiti Hinano to świetne piwko, smakowo plasujące się gdzieś pomiędzy nieprodukowanym już legendarnym zielonym Bosmanem, a czeskim Pilsnerem.
Paul Gaugin i Jacques Brel to najbardziej znani Europejczycy, którzy postanowili osiedlić się na Hiva Oa. Obaj pokochali wyspę i jej mieszkańców i obaj spoczywają blisko siebie na tutejszym cmentarzu. Poświęcone im lokalne centrum kultury pełni funkcję muzeum, w którym wystawionych jest kilkaset kopii obrazów Gaugin. Niestety nie ma w nim ani jednego oryginału, ale możliwość zobaczenia w jednym miejscu tak wielu kopii rozsianych po całym świecie oryginałów, jest również ciekawym i satysfakcjonującym doświadczeniem. Dzięki bogatej kompilacji ułożonej chronologicznie można spróbować prześledzić ewolucję stylu malarza.
Jacquesowi Brelowi poświęcono hangar, w którym głównym eksponatem jest jego osobisty samolot Jo Jo, zakupiony przez piosenkarza do szybkiej i sprawnej komunikacji pomiędzy wyspami. Chociaż artysta był również doskonałym żeglarzem i na Markizy przypłynął własnym jachtem, to po podjęciu decyzji o osiedleniu się na wyspach postanowił ułatwić sobie życie za pomocą małego aeroplanu, który wiernie służył jemu samemu i innym mieszkańcom wysp znajdującym się w potrzebie. Sącząca się z głośników muzyka z płyty Brela „Markizy” jest wystarczającym dopełnieniem skromnej ekspozycji.
Spacerując dalej dotarliśmy do miejskiej plaży na której obiecująco łamały się fale.
– Wygląda na to, że to miejsce całkiem nieźle nadaje się na surfing! Musimy spytać lokalesów, czy ktoś tu surfuje i czy to bezpieczna plaża.
Niedługo po tym jak to powiedziałem na plażę przyszło kilku chłopaków z deskami i zaczęli walczyć z niewielkimi, ale w miarę dobrymi falami. Jednego z surferów zapytałem o rekiny…
– Tak, są tu rekiny, nawet całkiem spore ale nie atakują ludzi. Możesz spokojnie przynieść swoją deskę i pływać.
Następnego dnia wyciągnąłem z jachtu swoją dechę i pojechaliśmy autostopem na plażę. Fala okazała się trochę za krótka ale wystarczająco dobra na intensywny trening. Gdy tylko zacząłem swoją walkę pojawiło się wielu miejscowych chłopaków, którzy nie mieli własnego sprzętu, ale strasznie chcieli spróbować mojej deski. Po kilku rundach musiałem założyć komitet kolejkowy, by wszyscy zainteresowani mogli wziąć udział w zabawie. Wielu z nich okazało się zresztą znacznie lepszymi surferami ode mnie więc z przyjemnością korzystałem z ich cennych wskazówek. Niektórzy z moich nowych kolegów przed wejściem na deskę intensywnie uderzali pięściami w fale.
– Co oni robią? – zapytałem najbliżej stojącego surfera.
– Nie wiesz? Odstraszają rekiny.
– No ale tu podobno nie ma rekinów atakujących ludzi…
– No… wiesz… to tak na wszelki wypadek. Ale naprawdę nie ma się czego obawiać.
Po dwóch godzinach zabawy wyczerpany ale zadowolony wróciłem z rodziną na jacht.
Tego samego popołudnia do Atuona przypłynął Kazik na Cetusie, który zabawił nieco dłużej na Fatu Hiva. Kiedy wrócił z odprawy ucięliśmy sobie pogawędkę.
– I jak poszły formalności?
– Bez problemu. Żandarm ostrzegał nas jedynie przed rekinami na plaży i lokalnym pijaństwem. Podobno niektórzy miejscowi nie nauczyli się jeszcze odpowiedzialnego spożywania alkoholu i czasem dostarczają żandarmerii jedynej rozrywki. Natomiast rybacy regularnie odławiają w zatoce kilkumetrowe rekiny więc trzeba uważać. Zwłaszcza przy przypływie.
– Mi nic nie mówił o rekinach… Pewnie dlatego że nie gadał po angielsku. W każdym razie ja miałem dzisiaj bardzo udany dzień na plaży, akurat podczas przypływu. Jedno jest pewne. Nigdy nie pytaj surferów o bezpieczeństwo na plaży! Oni zrobią wszystko żeby wleźć do wody!
Najbliżej Hiva Oa znajduje się mała wyspa Tahuata, która ma najpiękniejszą w okolicy białą, piaszczystą plażę. Takie plaże na wulkanicznych Markizach to rzadkość. Większość wybrzeży wysp to ostre skały opadające pionowo do oceanu. Nic więc dziwnego, że kotwicowisko przy plaży Hane Moe Noa jest popularne wśród żeglarzy, zaskakujące jest jednak to, że tak piękne miejsce zamieszkuje tylko jedna osoba.
Stevena poznaliśmy zaraz po wylądowaniu na plaży. Sympatyczny tubylec przywitał nas uprzejmie ale od razu poprosił, żebyśmy uszanowali jego prywatność i nie zapuszczali się głębiej na jego posesję, na której uprawia owoce, warzywa, kokosy i poluje na dzikie kury i świnie.
– Pozastawiałem tam sporo pułapek i nie chcę żeby komukolwiek coś się stało.
– Spędzasz tu cały rok? – Zapytałem dostrzegając w krzakach prymitywną szopę, średnio nadającą się na dłuższy pobyt.
– Nie, obecnie jestem tu już kilka księżyców. Zazwyczaj spędzam tu suchą porę kiedy mogę robić koprę z kokosów. Czasem organizuję pikniki dla żeglarzy, którzy chcą spróbować lokalnej kuchni i wtedy coś się dzieje ale poza tym trochę tu nudno. Miałbym do was małą prośbę. Możecie mi naładować komórkę?
– Nie ma sprawy. Daj mi swój telefon i ładowarkę, a od razu podjadę na jacht i je podłączę.
– Wielkie dzięki. Trochę mi głupio że w ogóle tego potrzebuję. Kilkanaście lat temu nie potrzebowałem niczego od cywilizacji. Mogłem spać w lesie z dala od brzegu i obserwując nocne niebo dokładnie wiedziałem jaki jest stan przypływu w oceanie i kiedy warto zejść na ryby. Teraz już muszę popatrzeć na morze. No i nie wyobrażam sobie funkcjonowania w nocy bez latarki, chociaż kiedyś w ogóle jej nie miałem.
Wracając z jachtu na plażę zabrałem dla nowego znajomego kawałek świeżo upieczonego ciasta czekoladowego Karoliny.
– Jest doskonałe! Nawet nie wiesz jaką przyjemność mi zrobiliście. Zostawię sobie kawałek do porannej kawy, kiedy będę witał na plaży nowy dzień.
– Daj spokój, zjedz wszystko. Rano przywiozę ci więcej.
– W takim razie zapraszam was do mnie na poranną kawę ze świeżym mlekiem kokosowym. Wczoraj spadła czysta deszczówka. Brakuje mi tylko cukru, więc jeśli słodzicie, to przywieźcie go ze sobą.
Zaraz po wschodzie słońca przywitaliśmy naszego gospodarza gotującego na ognisku garnek wody.
– Witajcie! Właśnie starłem kokosa. Widzę, że pomyśleliście o kubkach. Świetnie. Możemy zalewać. Zaraz wycisnę wam pysznego mleka. To będzie takie cappuccino z Markizów.
Steven zerwał z niskiej palmy kokosowej kawałek cienkiej, przypominającej siatkę, włóknistej kory znajdującej się tuż pod miejscem, z którego wyrastają liście. Zawinął w nią świeżo starte wiórki i wykręcił, nad kubkami z kawą, wyciskając w ten prosty sposób całkiem sporą ilość tłustego, aromatycznego mleka.
– I gotowe! Wyciśnięte wiórki można teraz zjeść, albo wetrzeć w skórę. Jest po tym miękka i pachnąca, a komary mniej dokuczają.
Popijając pyszną kawę i zajadając ciasto czekoladowe przez cały poranek gawędziliśmy o życiu na wyspach i w Europie. Bruno taplał się w lazurowej wodzie, a ja przekonywałem Stevena, że jego styl życia znacznie przewyższa ten, który prowadzimy w naszym pełnym pośpiechu, stresu, hałasu i elektroniki cybernetycznym świecie.
Po śniadaniu razem ze Stevenem, Kazikiem i jego synem Charliem wyruszyliśmy na podwodne polowanie na ryby. Bawiąc się w ciuciubabkę z rekinami ustrzeliłem pięknego granika na wspólny obiad. Tutejsze zasady polowania z kuszą są takie, że ustrzelona ryba musi natychmiast wylądować w pontonie. W przeciwnym razie któryś z rekinów leniwie pływających nieopodal może błyskawicznie się ożywić i zaatakować nurka, zwabiając jednocześnie wszystkie okoliczne bestie. Takiego scenariusza udało nam się uniknąć.
– Uważaj z tą rybą. – Poinstruował mnie Steven – Tutaj możesz ją jeść, ale na wielu innych wyspach jest często zakażona ciguaterą.
Po obiedzie pożegnaliśmy się z naszym nowym znajomym.
– Dzięki za świetny czas Steven! Może kiedyś jeszcze się spotkamy. Kto wie?
– To ja dziękuję! Bardzo miło było was poznać. Pamiętaj o swoim uśmiechu! Masz zawsze duży uśmiech i to czyni twoje życie łatwym. To szczególnie ważne tutaj. Polinezyjczycy pokochają was właśnie za to. Czasem mogą potrzebować na to dnia lub dwóch ale zawsze otworzą przed wami swoje serca. Powodzenia!

Na Tahuata odwiedziliśmy jeszcze uroczą wioskę Vaitahu, która była miejscem pierwszego lądowania białych ludzi na Polinezji. W 1595 roku hiszpański żeglarz Alvaro de Mendana y Neira zakotwiczył tu na dziesięć dni i nadał nazwę całemu odkrytemu archipelagowi na cześć sponsora wyprawy, wicekróla Peru, Markiza Garcia Hurtado de Mendoza. Ze względu na trudne miejsce do lądowania my spędziliśmy tu tylko jeden dzień i po podniesieniu kotwicy pożeglowaliśmy na północne wybrzeże Hiva Oa.
Mijając północno-zachodni kraniec wyspy usłyszałem jazgot kołowrotka zarzuconej wcześniej wędki. Błyskawicznie znalazłem się w kokpicie i coraz mocniej dokręcałem hamulec kołowrotka, by spowolnić rozwijanie się mocnej żyłki, której już bardzo niewiele zostało na bębnie. Ryba była silna. Nie miałem innego wyjścia i musiałem całkowicie zablokować bęben. Trudno, albo się zerwie albo nie. Płynący powoli jacht nieznacznie zwolnił a napięcie na żyłce było stałe. Ryba szła głęboko pod wodę i nie próbowała żadnych akrobacji. To dobrze, bo gdyby wyskoczyła z wody na pewno bym ją stracił. Po kilkunastu minutach zacząłem powoli zwijać żyłkę, a po ponad pół godziny holowania wielki, błyszczący stwór był już przy burcie Sputnika III. Podanym przez Karolinę hakiem złapałem rybę za pysk i z dużym wysiłkiem wciągnąłem na pokład. Tym sposobem złowiliśmy naszą największą jak do tej pory rybę, pysznego wahoo, uchodzącego za najszybszą rybę świata. Chwilę później zakotwiczyliśmy w zatoce Hanamenu i zabrałem się za filetowanie zdobyczy.
– Karolina, pakuj filety w worki i ładuj do lodówki ale i tak nie widzę możliwości, żeby to wszystko przejeść. Bez mrożenia mięso będzie dobre maksymalnie przez dwa dni, a ta ilość wystarczyłaby spokojnie na tydzień.
– Moglibyśmy dać część Kazikowi ale on popłynął do kolejnej zatoki.
– Już mu napisałem że mamy taką zdobycz. Odpisał że mają podobną, więc raczej nam nie pomogą. Najlepiej będzie jak obdarujemy tubylców.
W malutkiej, częściowo opustoszałej wiosce spotkaliśmy tylko kilka osób, które chętnie przyjęły rybę, obdarowując nas w zamian cytrynami, papajami i owocami chlebowca. Okazało się, że wioska nie posiada połączenia drogowego z resztą wyspy i jest wykorzystywana głównie jako weekendowa baza do polowań na dzikie świnie i kozy, przez przypływających tu z Atuona myśliwych.
W zatoce byliśmy jedynym jachtem i ucieszyliśmy się, że mamy znajdującą się nieopodal piękną plażę tylko dla siebie. Niestety obrazek okazał się zbyt piękny, żeby mógł być prawdziwy. Niedługo po wylądowaniu przekonaliśmy się, że plaża ma swojego króla, a w zasadzie miliony małych władców. Okazało się, że to urocze miejsce jest wylęgarnią maleńkich krwiożerczych muszek nono, których prawie nie widać, a ich ukąszeń nie czuć. Gdy tylko Karolina zorientowała się że jest przedmiotem zmasowanego ataku zdecydowaliśmy się wracać na jacht. Ja i Bruno mieliśmy tylko nieliczne ukąszenia, ale całe plecy Karoliny pokryte były setkami czerwonych plamek, które kolejnej nocy spuchły i paliły jak setki małych oparzeń. Ukąszenia nono nie są niebezpieczne, a muchy nie przenoszą żadnych chorób, ale ugryzione miejsca swędzą znacznie bardziej i dłużej niż ukąszenia najgorszych komarów, a próba drapania się może prowadzić do paskudnej infekcji. Pogryziona przez nono Karolina dostawała szału nie mogąc znaleźć ukojenia.
Pobici przez muchy uciekliśmy z Hiva Oa i pożeglowaliśmy na Nuku Hiva, gdzie mieliśmy odebrać wysłane z Polski karty bankomatowe, utracone w Panamie. Po drodze leżała wysepka Ua Huka, którą również chcieliśmy odwiedzić. Po dopłynięciu na miejsce nie znaleźliśmy jednak kotwicowiska, które byłoby wystarczająco bezpieczne i komfortowe przy panujących tego dnia warunkach. Musieliśmy się obejść pięknymi widokami i tego samego dnia rzuciliśmy kotwicę w Taiohae na głównej wyspie archipelagu Nuku Hiva.

Długo oczekiwana przesyłka jeszcze nie dotarła i kazała na siebie czekać kolejne dziesięć dni. Nie planowaliśmy tak długiego postoju w Taiohae, ale zablokowani brakiem gotówki i dostępu do naszego konta skoncentrowaliśmy się na odkrywaniu najbliższej okolicy i lokalnej kultury. Tak się złożyło, że zbliżał się okres wakacyjnych festiwali i nieopodal naszego kotwicowiska lokalne grupy tancerzy codziennie ćwiczyły tradycyjne tańce i pieśni haka. Wstęp na próby był wolny dla wszystkich zainteresowanych, więc wielokrotnie przyglądaliśmy się temu niezwykłemu widowisku. Wytatuowani mężczyźni i kobiety ubrani w efektowne stroje wykonywali energiczne tańce o bogatej choreografii w akompaniamencie bębnów i chóralnych śpiewów, których harmonia i doskonałość potrafią wywołać u słuchacza gęsią skórkę. Każda grupa przygotowywała inny program, więc mieliśmy możliwość zapoznania się z bogactwem i różnorodnością tej formy sztuki.
Długo oczekiwana przesyłka z Polski w końcu dotarła pod wskazany adres i mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę. Zdecydowanie za krótki miesiąc spędzony na Markizach to jeden z najwspanialszych fragmentów naszego życia. Nigdy dotąd nie zetknęliśmy się z przyrodą i kulturą tak różną i odległą od wszystkiego co znamy. Chętnie spędzilibyśmy tu nawet pół roku, ale nasza podróż nie może trwać wiecznie. Przed nami jeszcze szmat Pacyfiku i setki wysp, których większości i tak nie zdołamy zobaczyć. Musimy dokonywać wyborów i pędzić na zachód. Nasz kolejny cel to atol Katiu na wyspach Tuamotu. Opowieści mórz południowych ciąg dalszy nastąpi.

Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Rodzina, Heniu, Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team