Dodano: 04 mar 2015, 6:49
Kilka tygodni temu, na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie pożegnaliśmy Andrzeja Babińskiego, nestora dziennikarstwa szczecińskiego. Należał do grona najpopularniejszych i najbardziej szanowanych szczecińskich dziennikarzy. Zajmował się tematyką morską i ekonomiczną.
„Śmierć Andrzeja zamyka pewną epokę szczecińskiego dziennikarstwa, solidnego, rzemieślniczego” – uważają jego przyjaciele.
Andrzeja znałam, tak jak innych kolegów w redakcji. Ale uważałam, że dzieli nas kosmos. Ja (końcówka lat 70.) początkująca dziennikarka działu miejskiego, a on kierownik działu morskiego, w dodatku dziennikarz znany, szanowany. Pamiętam otwarcie wystawy fotograficznej z rejsu Bogdana Czubasiewicza, dziennikarza –legendy. Tłum gości. Oczywiście wszyscy witają się z Bogdanem, głównym bohaterem i zaraz potem podchodzą do Andrzeja, nie do naczelnego, ale właśnie do niego.
W 1983 roku przeszłam do pracy w nowo utworzonym tygodniku „Morze i Ziemia”. W połowie tamtego roku otrzymałam od naczelnego polecenie wyjazdu do Kołobrzegu i napisania tekstu o Polskiej Żegludze Bałtyckiej. To był mój pierwszy temat morski i nie ukrywam, byłam przerażona, bo była to dla mnie zupełnie obca tematyka. Poszłam do Andrzeja po radę. A on nie dość, że mi zrobił cały wykład na temat kołobrzeskiego armatora, na temat branży morskiej, to jeszcze skierował do ludzi, którzy wiedzą więcej. Pojechałam na ten reportaż znakomicie przygotowana. I pierwsze gratulacje po ukazaniu się tekstu złożył mi Andrzej. Potem często zauważał moje teksty, podpowiadał tematy. A ja w tematykę morską wsiąkłam całkowicie. On też namówił mnie, abym zapisała się do Klubu Publicystów Morskich, którego był wiceprzewodniczącym.
Kiedy w 1995 roku zlikwidowano tygodnik „Morze i Ziemia”, wróciłam do „Głosu” . Gdzie? Oczywiście do działu morsko-ekonomicznego, którego Andrzej Babiński był kierownikiem. Powiedziałam jednym tchem, że chcę pisać o armatorach, ludziach morza, o marynarzach na saksach, marynarskich rodzinach. Czyli o tym, o czym pisałam w tygodniku. Przyznał, że to są bardzo ciekawe tematy i jest na nie miejsce w gazecie tak codziennej, jak i w wydaniu magazynowym, czyli weekendowym. „Ale –dodał – teraz najważniejsza jest Stocznia Szczecińska, która dużo buduje, znakomicie prosperuje. I ty na co dzień będziesz pilnowała, aby wszystko co ważne w stoczni znalazło się w gazecie. Będziesz chodziła na wodowania, najbliższe masz w sobotę”. Jęknęłam. Na co usłyszałam: „Dasz radę”. Tak szerokie wejście na stoczniowe podwórko było dla mnie czymś nowym. Ale Andrzej, podobnie jak poprzednio, wprowadził mnie w zagadnienie. Podał nazwiska i telefony ludzi ze stoczniowej branży, podpowiadał na co zwrócić szczególną uwagę.
Z biegiem czasu coraz bardziej fascynowała mnie stoczniowa tematyka. Tak bardzo, że po paru latach poświęciłam jej cztery książki. I wiem, że w jakimś stopniu przyczynił się do tego Andrzej, kierownik działu morskiego. Również dzięki jego poparciu udało mi się już pod koniec 1995 roku reaktywować w „Głosie” cotygodniową kolumnę „Bliżej Morza”. Pracowaliśmy razem do 2000 roku, do czasu przejścia Andrzeja na emeryturę. I to był bardzo ciekawy okres, bardzo bogaty w morskie publikacje.
Bardzo lubiłam z Andrzejem rozmawiać. Ciekawie opowiadał o wyprawach na południe Francji, do domu jego słynnej szwagierki Heleny Majdaniec. Czasem przypominał historię, w której zrobił psikusa ówczesnej cenzurze. To był początek roku 1989. Zaogniał się konflikt z ówczesną NRD o swobodną żeglugę przez Zatokę Pomorską. Dozorowce NRD strzelały do statków. Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Andrzej chciał o tym napisać, ale Urząd Kontroli Prasy powiedział – nie! Ale Andrzej tekst napisał i posłał go do koszalińskiego „Głosu Pomorza”. I tam wydrukowano. Następnego dnia w radiowym przeglądzie prasy tekst szeroko omówiono. Jakież było zaskoczenie autora, gdy dowiedział się, że w tym samym dniu w Sejmie jeden z ministrów cytował obszerne fragmenty jego tekstu nawołując do zawarcia umowy PRL-NRD w sprawie Zatoki Pomorskiej. Umowę podpisano w maju 1989 roku.
Andrzej miał dużą wiedzę, szerokie zainteresowania . Dużo czytał, pasjonował się historią, szczególnie Szczecina. Co m.in. zaowocowało wydaniem pięknej książki-albumu „Szczecin mało znany”.
– Znałam Andrzeja Babińskiego jako dziennikarza –marynistę – wspomina Izabella Dunin –Kwinta, właścicielka Wydawnictwa Foka. – Zaskoczył mnie świetnie napisanymi historycznymi felietonami o Szczecinie. Bardzo dobrze się je czytało. Razem pracowaliśmy nad koncepcją książki, doborem zdjęć. I tak w roku 2000 ukazał się ten polsko-niemiecki album. W cztery lata później wydałam jego kolejną książkę „Zygzakiem. Pękanie lodu”. To on zaproponował taki ciekawy, oryginalny skład. A ostatnią pozycją był zbiór jego wierszy „W deszczu meteorów”. Pan Andrzej umiał słuchać, był człowiekiem bardzo życzliwym. Któregoś razu rozmawialiśmy o naszych rodzinach. Wspominałam o moim krewnym, słynnym kolekcjonerze Jerzym Dunin-Borkowskim. Proszę sobie wyobrazić, że na następne spotkanie pan Andrzej przyniósł oprawioną w ramkę fotografię kolekcjonera. Nie wiem jak ją zdobył, ale wzruszył mnie.
Pierwszą książką Andrzeja Babińskiego były „Przechadzki sentymentalne” (1994 rok). Jest to zbiór wspomnień i felietonów z powojennego Szczecina. Druga książka to „13 dni sierpnia” – reporterskie relacje z sierpniowego strajku w roku 1980. Ostatnia, również wspomnieniowa publikacja nosi tytuł „Esej prawdy”. Pod jego redakcją powstała też monografia poświęcona pierwszej dekadzie armatora Euroafrica Linie Żeglugowe.
Andrzej Babiński, urodzony we Lwowie w 1934 roku, przyjechał do Szczecina wraz z rodzicami w roku 1947. Miał trzynaście lat. Miasto było morzem ruin. Skończył liceum, słynny „Pobożniak”, a potem studia ekonomiczne. Znanym ekonomistą, pierwszym rektorem, pierwszej szczecińskiej uczelni –Akademii Handlowej – był ojciec Andrzeja, Leon Babiński. Jednak Andrzeja bardziej niż ekonomia interesowało dziennikarstwo. Dziennikarzem, a potem dyplomatą był też jego starszy brat Jan. Od 1957 roku Andrzej pracował w rozgłośni Polskiego Radia w Szczecinie. Potem był korespondentem „Trybuny Ludu”, a w 1969 roku związał się z „Głosem”.
– Poznaliśmy się na początku lat 70., pracowałem wówczas w Żegludze Szczecińskiej – mówi Janusz Zarzycki, emerytowany dziennikarz, były redaktor naczelny „Głosu Szczecińskiego”, były prezes Dziennikarskiej Spółdzielni Pracy i do 2012 roku prezes Zachodniopomorskiego Oddziału SDRP. – To Andrzej Babiński miał duży udział w tym, że zostałem dziennikarzem. Trafiłem do działu morskiego i był moim pierwszym szefem. Prawie dwie dekady siedzieliśmy w jednym pokoju. Był to jeden z najlepszych okresów w mojej pracy dziennikarskiej. Wtedy naprawdę dużo pisało się o morzu i czworo dziennikarzy z tego działu miało co robić. Najpierw co tydzień, a potem co dwa tygodnie w poniedziałki ukazywał się dodatek „Gospodarka Morska”. Codziennie był stała rubryka „W morskim regionie”. Każdego dnia były w gazecie informacje z portu, stoczni, działalności armatorów, a także materiały publicystyczne, reportaże. Jako szef był uosobieniem spokoju, nie poganiał, dopuszczał dużą swobodę autorską, dbał o zespół, gasił w zarodku wszelkie zatargi, kłótnie. Był znany jako autor bardzo dobrych tekstów. Z jego publikacjami, opiniami liczyli się pracownicy morskiej branży. Był dziennikarzem powszechnie szanowanym za merytoryczne podchodzenie do tematów. Pamiętam, że często przychodzili do Andrzeja dziennikarze z innych redakcji, aby się czegoś dowiedzieć, nauczyć. Był bardzo lubiany przez dawnych kolegów z „Pobożniaka”. Oni też go często odwiedzali. Andrzej kochał Szczecin. I bardzo kochał swojego syna Wojka. Kochał go mądrą, ojcowską miłością. Był z niego bardzo dumny. Cały czas byłem z Andrzejem w kontakcie. Lubiliśmy z sobą rozmawiać. Wspominał, że pracuje nad monografią swojej rodziny. Nie wiem do jakiego etapu ją napisał. Babińscy, to jedna z tych rodzin, która mocno i bardzo pozytywnie zaznaczyła swoją obecność w Szczecinie. Zasługuje na pełną monografię…
Edmund Kierzkowski, emerytowany dziennikarz, były szef szczecińskiego oddziału PAP w Szczecinie: – Andrzej był moim serdecznym przyjacielem, aczkolwiek najpierw przyjaźniłem się z jego starszym bratem Jasiem. A gdy Janek wyjechał ze Szczecina przyjaźń przelałem na Andrzeja. Przez wiele lat w budynku redakcji przy pl. Hołdu Pruskiego byliśmy sąsiadami przez ścianę. Andrzej wpadał do nas na kawę, pogadał i wychodził na spotkanie. Zawsze miał opinię bardzo solidnego dziennikarza, starannie zbierającego materiał. Często wiele rozmawialiśmy o współczesnym dziennikarstwie. Bolało go, że staje się takie coraz bardziej powierzchowne… Bardzo mi Andrzeja brakuje. Regularnie spotykaliśmy się na ryneczku na Pogodnie, gdzie robił zakupy. Z wielkim oddaniem opiekował się swoją żoną Różą. Mam nadzieję, że ukończył pisanie wspomnień o rodzinie. Andrzej był dziennikarzem wszechstronnie utalentowanym, o czym świadczą jego książki, bardzo dobre wiersze, był rzemieślnikiem o duszy artysty.
Wojtek Sobecki, redaktor naczelny morskiego portalu infomare.pl: – Poznaliśmy się na początku lat 90. gdy zostałem rzecznikiem prasowym w Stoczni Szczecińskiej. Zapamiętałem go jako człowieka niezwykle spokojnego i eleganckiego. Swoją postawą wyróżniał się spośród innych dziennikarzy. Doskonale znał się na stoczniowej tematyce, wiedział o co zapytać i umiał słuchać. Miał czas, nie pędził. A co najważniejsze umiał pisać. Z przyjemnością czytało się jego teksty. Patrzył na gospodarkę morską jako na pewną całość, miał ogromną wiedzę, z której ja też wiele skorzystałem. Znał mnóstwo ludzi z branży morskiej i jego też wszyscy znali. Nie przesadzę, jeśli powiem, że był wyjątkowy…
KRYSTYNA POHL