WARSZAWA: 06:36 | LONDYN 04:36 | NEW YORK 23:36 | TOKIO 13:36

Marynarski szmugiel część II Lata siedemdziesiąte -socjalizm z ludzką twarzą

Dodano: 25 gru 2014, 0:15

W latach siedemdziesiątych grupa osób mogących wyjeżdżać za granicę znacznie się powiększyła. Do dziś mówi się, że właśnie wtedy władze może nie otworzyły na oścież, ale z pewnością uchyliły Polakom drzwi do innego świata. Wyjazdy związane były przede wszystkim z kontraktami naszych firm budowlanych, które stawiały różne obiekty w takich krajach jak Libia czy Irak. Na budowach eksportowych zarabiało się w „twardej walucie” i wracając z kilkumiesięcznego kontraktu można było choćby na lotnisku zaopatrzyć się w niedostępne na naszym rynku drobne towary, takie jak dobry alkohol, papierosy lub słodycze dla dzieci. Resztę dewiz można było wydać w „Pewexie”, kupując towary niedostępne w sklepach za złotówki. Zwiększenie możliwości wyjazdów do tzw. „drugiego obszaru płatniczego” spowodowało, że staliśmy się coraz bardziej wybredni. Marynarze w dalszym ciągu mogli zarobić na przywożonych z zagranicy „luksusach”, ale towar musiał być dobrej jakości. O ile w latach sześćdziesiątych aby sprzedać towar, wystarczyło, że na spodniach czy sukience była metka z napisem „made in U.S.A.” lub choćby „made in France” czy „made in Italy”, to w latach siedemdziesiątych magia metek nie działała już tak silnie. Towar musiał być dobry, bo konkurencja na rynku była coraz większa. Oprócz marynarzy zagraniczne ciuchy czy kosmetyki oferowali także wracający z kontraktów budowlańcy, a coraz częściej paczki przysyłały także rodziny, które po wojnie zostały za granicą, głównie w USA, Wielkiej Brytanii i Francji. Ich członkowie zdążyli się już urządzić, znaleźć pracę i teraz mogli pomóc rodakom w kraju. Sporo rzeczy właśnie przysyłanych rodzinom było mniej lub bardziej legalnie sprzedawanych. Ten, nazwijmy to „rodzinny proceder”, również stanowił konkurencję dla towarów przywożonych przez marynarzy. Konkurencję tworzyło też państwo, rozszerzając sieć placówek „Pewexu”, w których za dolary można było kupić zagraniczne towary. A dolarów było na rynku coraz więcej, gdyż przez wiele lat zarówno same dolary jak i bony marynarskie, stanowiły przedmiot nielegalnego obrotu. Obrót walutą był wprawdzie surowo karany, od czasu do czasu organizowano nawet pokazowe procesy waluciarzy, na których zapadały surowe wyroki skazujące, ale jeśli ktoś chciał to zawsze wiedział, gdzie i od kogo kupić dolary. Często charakterystyczne zielone banknoty z wizerunkami amerykańskich prezydentów sprzedawali sami marynarze, co powodowało, że coraz więcej było klientów „Pewexu”, a coraz mniej amatorów towarów przywożonych na statkach.

Absurdy socjalistycznej gospodarki

W miarę napływu do naszego kraju szerszego strumienia dewiz, państwo coraz śmielej sięgało do kieszeni ich posiadaczy. W latach sześćdziesiątych karane było już samo posiadanie obcej waluty, później zmieniono przepisy i można było posiadać środki płatnicze pochodzące – jak to wówczas określano – z drugiego obszaru płatniczego, ale nie wolno było nimi handlować. Przepisy stały się więc mniej restrykcyjne.
W latach siedemdziesiątych ważną rolę spełniały sklepy komisowe, gdzie można było oficjalnie wstawić towary przywiezione z zagranicy. Marynarze korzystali z tej możliwości, choć ceny oferowane przez komisy były niższe niż uzyskiwane w prywatnej sprzedaży. Komisy płaciły przecież podatki, a właściciel sklepu też musiał zarobić. Oczywiście prawie zawsze można się było dogadać i wstawić towar bez pokwitowania, co wiązało się z ryzykiem dla obu stron, ale zarobek był większy. Jak mówi stare przysłowie, kto nie ryzykuje – ten nie pije szampana, więc ryzykowano. Ile towaru wstawiano do komisów bez żadnego pokwitowania, tego nigdy się nie dowiemy, a być może okazałoby się, że ubrania wiszące na wieszakach w sklepach komisowych to zaledwie niewielka i najmniej atrakcyjna część tego, co faktycznie sprzedano.
– Bywało tak, że rano, kilka minut po otwarciu sklepu, przyjęłam towar i jeszcze tego samego dnia został sprzedany. Na najbardziej modne i atrakcyjne rzeczy miałam stałe klientki, które kupowały bez względu na cenę. Z wieloma żonami rybaków i marynarzy miałam stały kontakt, dzwoniłam i mówiłam, że towar „poszedł”, a one przynosiły kolejne sztuki – mówi była pracownica komisu z odzieżą.
W założeniach, komisy miały zajmować się przede wszystkim obrotem rzeczami używanymi, tymczasem na półkach zdecydowanie przeważały towary nowe, przywożone z rejsów przez marynarzy i to był jeden z absurdów tamtych czasów.
Kolejnym krokiem, który miał choć w niewielkiej części uzupełniać niedobory towarów na polskim rynku miały być skupy, w których marynarze i rybacy mogli sprzedać przywiezione z zagranicy towary. Rzeczy te miały być następnie sprzedawane w tzw. „normalnym obrocie”. W niektórych sklepach, głównie delikatesach sprzedających takie towary, pojawiały się obok nich charakterystyczne tabliczki z napisem ”towar pochodzący ze skupu”.
System skupów stwarzał również pole do kombinowania. Całkiem spore pieniądze można było zarobić kupując za bony marynarskie towar w „Baltonie” i sprzedając za złotówki w skupie. Na ulicy Wielkiej (obecnie Wyszyńskiego) w Szczecinie odległość między „Baltoną”, a skupem wynosiła zaledwie nieco ponad sto metrów. Marynarze i rybacy kupowali za bony w „Baltonie” kilka kartonów taniej brandy lub whisky i sto metrów dalej sprzedawali towar w skupie za złotówki z dobrym przebiciem. W ten sposób można było prowadzić „marynarski” biznes na lądzie. I to był kolejny absurd gospodarki centralnie planowanej.
Dla posiadaczy walut obcych stworzono także sieć sprzedaży samochodów „Polmot”, gdzie można było kupić samochód praktycznie „od ręki”. W normalnych warunkach na zakup upragnionych czterech kółek trzeba było uzyskać talon i czekać nawet kilka lat. Dla posiadaczy tzw. „książeczek samochodowych” organizowane były losowania i jeśli ktoś miał szczęście, mógł pojazd wylosować. Samochody były także nagrodami w losowaniach toto-lotka. W roku 1973 fiat 126p kosztował 69 000 zł i był praktycznie niedostępny w normalnej sprzedaży. Jeśli ktoś miał „twardą walutę” mógł bez kłopotu kupić auto w wydzielonych sklepach za 1100$. W niedzielę „walutowy nabywca” wyjeżdżał nowym samochodem na giełdę samochodową i sprzedawał auto z ogromnym zyskiem. Choć dziś wydaje się to niemożliwe, chętnych na zakup samochodu było wielokrotnie więcej niż oferowanych do sprzedaży pojazdów. Cóż, takie to były dziwne czasy, autokomisów wówczas nie było…. cdn.

Wojciech Sobecki