Dodano: 01 cze 2015, 8:00
– Andrea! Zabierz mnie ze sobą na poranny połów. Chciałbym się dokładnie przyjrzeć waszej pracy.
– Nie ma sprawy, ale musisz być na kutrze dokładnie o piątej rano. Ruszamy jeszcze przed świtem, a coś czuję, że jutrzejsza, to znaczy dzisiejsza pobudka nie będzie łatwa…
Urodziny Kasi trwały chyba do czwartej nad ranem, ale punktualnie o piątej zjawiłem się na kei. Na mojego szypra musiałem poczekać jeszcze jakieś pół godziny, ale załoga ostatecznie się zebrała i przed wschodem słońca wyszliśmy w morze.
W porciku Loutra na wyspie Kythnos zabawiliśmy dłużej niż planowaliśmy. Zatrzymało nas doskonałe towarzystwo. Kasia przyjeżdża tu z Polski od dziewięciu lat i pracuje w tawernie Xerolithia, która serwuje świetne jedzenie i stanowi centrum towarzyskie wioski.
Adresem tawerny posługuje się Claude, który na Kythnos spędza swoją emeryturę i jako doskonały obserwator z humorem dzieli się spostrzeżeniami na temat Greków.
– Na początku nie rozumieli mojego poczucia humoru. W ogóle niezbyt chętnie widzą tu obcokrajowców mieszkających na stałe, ale po trzech latach czuję się na wyspie jak małpa w buddyjskim klasztorze.
– To może wytłumaczysz mi czemu nie próbują tu sadzić żadnych drzew. Tarasy od dawna są niezagospodarowane, wyspa jest piękna, ale byłaby jeszcze bardziej atrakcyjna, gdyby była zielona.
– Mówią, że jest za sucho i wiatr jest zbyt silny dla drzew.
– Nie przekonuje mnie to. Między kamieniami gleby jest wystarczająco dużo, a w zimie nie brakuje deszczu. Jestem pewien, że sosna dobrze by tu sobie poradziła, gdyby jej tylko nie przeszkadzać. Widziałem pojedyncze sztuki na skalnych półkach, gdzie wydawałoby się nic nie ma szans wyrosnąć.
Słońce prażyło niemiłosiernie, gorące skały promieniowały rozedrganym blaskiem. Problem braku zieleni i zbawiennego cienia nie dawał mi spokoju.
– Bardzo lubię waszą wyspę, ale powiedz mi, czemu nie staracie się, żeby była trochę bardziej zielona? – zapytałem barmana z zaprzyjaźnionej tawerny.
– Trudno tu cokolwiek posadzić, ale przede wszystkim lubimy wyspy takimi jakie są. Osobiście uwielbiam to połączenie lazurowego koloru morza i ciepłego brązu skał.
– Może po prostu przyzwyczailiście się do takiego krajobrazu, ale przecież on nie zawsze taki był. Kiedyś były tu wielkie plantacje oliwek, a wcześniej najprawdopodobniej rosły tu inne drzewa.
– Turkowie spalili plantacje podczas najazdów. Od tego czasu wyspa wygląda tak jak teraz. Takie są Cyklady. Za to je kochamy.
Nie wszyscy Grecy mają jednak taki sam punk widzenia. Kontrowersyjny premier Grecji Metaxas, który w na początku XX wieku starał się zjednoczyć kraj wyzwolony spod tureckiego panowania miał do rozwiązania bardzo wiele problemów. Próbując poukładać greckie puzzle postanowił ujednolicić język, poprzez wprowadzenie do szkół nauki zunifikowanej gramatyki, zabrnął w łagodny faszyzm, starając się okiełznać wrodzony grecki indywidualizm, daleki od dyscypliny ułatwiającej rządzenie narodem, ale dostrzegł też problem dewastacji greckich lasów i by temu zapobiec wprowadził dla chłopów limity pogłowia żarłocznych kóz, współodpowiedzialnych za brak zieleni. Wybuch II wojny światowej i kolejna zmiana greckich granic zmusiła jednak greków do ponownego układania klocków. Troska o środowisko naturalne musiała się odsunąć na dalszy plan. Dzika eksploatacja kończących się zasobów naturalnych trwa do dziś.
Na kutrze prującym taflę lustrzanej wody w drodze na łowisko staraliśmy się możliwie bezboleśnie przeskoczyć z nieprzespanej nocy w chłodny świt. Bez słów wpatrywaliśmy się w horyzont, szukając pierwszych promieni słońca pod bezchmurnym niebem. Na horyzoncie rysowały się ciemne sylwetki sąsiednich wysp. Sternik naprowadzany stukaniem bosaka o pokład doprowadził kuter to pierwszej bojki. Trzech rybaków sprawnie wyciągnęło z wody sieć, w której była tylko jedna mała ryba. W kolejnej były trzy, w kilku następnych podobnie. Dopiero w ostatnich – najdłuższych – trafiło się parę większych i szlachetnych sztuk i parę średnich langust. Razem z połowem w sieci zaplątało się też mnóstwo ostrych kamieni, niszczących delikatną plecionkę.
– Bywało lepiej… – podsumował połów Andrea
Kiedy wracaliśmy do Loutry z piekarni unosił się zapach świeżego chleba, a wioska powoli budziła się do życia. W czterech płaskich skrzynkach wieźliśmy zaopatrzenie dla tawern, które serwowały już poranną kawę. Taki połów dla trzech rybaków, mających na utrzymaniu rodziny nie był szczytem ich marzeń.
– Tutaj od dawna jest mało ryb – zauważył Claude – Rybaków są tysiące, a tawern jeszcze więcej. W Atenach i Pireusie serwują trzydniowe ryby z Sycylii, bo tutejsze wody są przełowione i popyt jest większy niż podaż. Ja nie narzekam, bo i tak wolę mięso. Jestem przyzwyczajony do smaku atlantyckich ryb z Bretanii i tutejsze mi nie smakują ze względu na większe zasolenie wody. A tak przy okazji, słyszałem od Kasi, że chciałbyś zmienić jacht na większy. Ile musiałbym zapłacić za twoją łódź?
– Mimo swojego wieku jest w bardzo dobrym stanie, więc nie mógłbym sprzedać go taniej niż za czternaście tysięcy euro, ale bez elektroniki z Eljachtu i sprzętu ratunkowego Crewsaver, które mógłbym zabrać na większą łajbę.
– Sprzedany!
– Jesteś doskonałym klientem, ale nie mogę sfinalizować transakcji, dopóki nie wypatrzę kandydata na Sputnika III i nie zdobędę brakującej kwoty na większy jacht. W tej chwili nie mam żadnych oszczędności.
– Dobrze, mogę poczekać. Myśl jak zdobyć pieniądze. W razie czego wiesz gdzie mnie szukać.
Po kilku dniach kąpieli w gorących źródłach Loutry pożeglowaliśmy na wyspę Serifos, rozważając cały czas propozycję Clauda.
– Dziwny zbieg okoliczności. Dopiero niedawno zaczęliśmy rozmawiać o tym jak zdobyć większy jacht dla naszej trójki, a tu niespodziewanie pojawia się ktoś, kto chce kupić Sputnika II. Myślisz, że powinniśmy przyjąć jego propozycję? – zapytała Karolina.
– Też mnie to zaskoczyło. Problem w tym, że nie jesteśmy jeszcze gotowi. Spróbuję poszukać w Grecji pracy jako skipper, może uda się coś odłożyć i poszukać okazji jesienią. W przeciwnym razie najlepsza możliwość dorobienia będzie dopiero na Karaibach.
Na Serifos oczarowało nas widoczne z daleka miasteczko Chora, którego małe, białe domki rozsiadły się na grzbiecie przybrzeżnej góry i przykryły szczelnie jej szczyt, niczym pierwszy jesienny śnieg. Z portu Livadi dojeżdża się tam autobusem, wspinającym się po stromych serpentynach. Szczyt sezonu turystycznego jeszcze się nie zaczął, więc poza kilkoma starymi mieszkańcami byliśmy tam jedynymi ludźmi.
– Dziwne, że nikt tu nie mieszka, a mimo wszystko prawie wszystkie domki mają świeżo pobielone ściany i wymalowane na niebiesko drzwi i okiennice. Dziwnie się tu czuję. To wygląda trochę jak wymarłe miasto.
– Bo w zasadzie jest wymarłe. Rozmawiałem z właścicielem kawiarni. Powiedział, że wszyscy młodzi ludzie od dawna mieszkają w Atenach i za granicą. Nie ma tu żadnej pracy i właściciele domków wpadają tu tylko latem na wakacje. Grecy są jednak bardzo przywiązani do swoich korzeni i niechętnie sprzedają nieruchomości, więc miasteczko jest przez większość roku praktycznie puste.
Wybór kolejnych wysp, które odwiedzaliśmy był podyktowany kierunkiem wiatru i sugestiami żeglarzy, których spotykaliśmy po drodze. W domu został obszerny przewodnik po Grecji, więc można powiedzieć, że żeglowaliśmy spontanicznie, bez pełnej świadomości tego, co zastaniemy na następnym kotwicowisku. Tak dotarliśmy na Paros i rzuciliśmy kotwicę w bezpiecznej zatoce Naoussa, dającej osłonę przed każdym kierunkiem wiatru. Ku naszemu zaskoczeniu spotkaliśmy tam zaprzyjaźniony jacht, z którym cumowaliśmy po sąsiedzku na Itace. Katherine i David z Nowej Zelandii wypatrzyli nas pierwsi i przywołali machaniem rąk.
Następnego dnia zupełnie przypadkowo trafiliśmy do małego muzeum, poświęconego kilkuletniemu okresowi końca XVIII wieku, kiedy Paros i sąsiednie wyspy znalazły się na krótko pod panowaniem rosyjskim. Imperialistyczne ambicje carycy Katarzyny skłoniły ją do wysłania z Kronsztadu pięciu zespołów okrętów, które nie ujawniając swoich zamiarów okrążyły Europę i odbiły kilkanaście wysp z rąk Ottomanów. Ze względu na walory geograficzne i strategiczne, właśnie w Zatoce Naoussa założono główną bazę dla rosyjskiej floty. Po około pięciu latach funkcjonowania protektoratu stało się jasne, że całe przedsięwzięcie jest dla Rosji bardzo kosztowne i skomplikowane logistycznie, więc przy najbliższych pertraktacjach z Turkami wymieniono wyspy na bliższe Rosji tereny w basenie Morza Czarnego. Miasto i port Naoussa porzucono w ciągu jednej nocy w wielkiej tajemnicy, by uniknąć gniewu mieszkańców pozostawionych na łaskę Turkom. W muzeum można oglądać kopie znakomitych map, sporządzonych w tamtym czasie przez rosyjskich oficerów, będących świadectwem najwyższej sztuki kartografii.
Chociaż cała zatoka i miasteczko Naoussa to jedne z najpiękniejszych miejsc na Cykladach, nam będą się one zawsze kojarzyć z tragicznymi wydarzeniami, które nastąpiły w dwóch kolejnych dniach.
Kotwicowisko Agiou Ioannou to najpiękniejsze i najspokojniejsze miejsce w całej zatoce, otoczone wysokimi skałami, dającymi osłonę od wiatru. Nie ma tam hoteli i zgiełku, za to na plaży jest jedna schludna tawerna, w której właśnie kończono remont przed nadchodzącym sezonem. W naszych zbiornikach zabrakło wody, więc postanowiłem poprosić w tawernie o grzecznościowe tankowanie.
– Nie ma sprawy, tam z boku jest kranik, możesz tankować ile chcesz. Woda jest dobrej jakości – perfekcyjnym angielskim odpowiedział sędziwy właściciel lokalu, głaszczący pod stołem pięknego wilczura.
– Bardzo dziękuję. Strasznie dzisiaj gorąco. Nie macie może w lodówce jakiegoś zimnego piwa?
– Niestety, bar otwieramy dopiero za kilka dni.
Po tankowaniu zastanawialiśmy się z Karoliną nad rozpaleniem plażowego grilla, kiedy spostrzegliśmy, że uprzejmy Grek, z którym niedawno rozmawiałem, został nagle otoczony przez grono przyjaciół, ułożony na podłodze i że podjęto dramatyczną próbę reanimacji. W pewnej chwili jego wierny pies oszalał. Nie wiem jakim zmysłem zwierzęta wyczuwają śmierć, ale rozpacz osieroconego czworonoga była jednoznaczna.
Następnego dnia w minorowych nastrojach rzuciliśmy kotwicę na drugim końcu zatoki, blisko miasteczka Naoussa. Bruno miał tam okazję podziwiać wielkie ośmiornice suszące się w słońcu przed białymi tawernami. Mimo niespełna siedmiu miesięcy, mały żeglarz z wielkim zaciekawieniem ogląda wszelkie stwory, jakie udaje nam się spotkać. Wydaje przy tym pełne podniecenia jęki i westchnienia oraz wyciąga małe rączki by natychmiast je schwytać. Gdyby nie nasze interwencje, okoliczne koty, psy, kaczki, gęsi, żółwie, delfiny i ośmiornice skończyłyby w jego bezzębnej paszczy.
Wieczorem, po powrocie na Sputnika II szykowaliśmy się do snu, kiedy do naszej burty dobił na pontonie Francuz z sąsiedniego jachtu. W jego ruchach i oczach od razu zobaczyłem potworny, stres.
– Proszę, pomóż mi…
– Oczywiście, daj rękę, co się stało?
– Mój syn… właśnie umarł…
– Tu? Na jachcie? – zapytałem przerażony, próbując zrozumieć sytuację.
– Nie… We Francji… Jestem na jachcie z córką. Ona ogląda filmy, myślę że to dla niej najlepsze. Muszę coś robić… Muszę przygotować jacht do wyjęcia z wody… Pomóż mi ściągnąć żagle.
Mimo zmroku natychmiast popłynęliśmy na jego jacht i bez zbędnych słów wzięliśmy się do pracy przy świetle czołówek. Otoczeni ciemnością, jak automaty uwijaliśmy się na pokładzie łodzi, której kadłub zdawał się pękać, rozsadzany niewyobrażalnym cierpieniem, które nie mogło znaleźć ujścia. Tylko mechaniczne wykonywanie znanych, prostych czynności pozwalało Francuzowi nie oszaleć. Spędziliśmy razem może dwie godziny. Wymieniliśmy kilka ważnych zdań, wypiliśmy kilka szklanek wina. Zaproponowałem towarzystwo do rana, ale Sebastien zapewnił mnie, że da radę. Chociaż byliśmy sobie zupełnie obcy, w obliczu tragedii poczułem, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Objęliśmy się i wziąłem na siebie chociaż niewielką część jego cierpienia.
– Muszę to przeżyć, to jest jak sztorm. Myślisz, że już po tobie, ale potem jest dobrze.
– To coś znacznie gorszego niż sztorm. Nic nie będzie takie samo, ale i to jakoś przetrwasz.
Po powrocie na naszą łódź długo siedzieliśmy z Karoliną w kokpicie i przygnębieni zastanawialiśmy się nad wydarzeniami ostatnich dwóch dni.
– Możesz być na rajskiej wyspie na drugim końcu świata, ale i tak nie uciekniesz od przeznaczenia. – Niestety. Sebastien żeglował z rodziną po świecie tak samo jak my. Na pewno chciał uchronić dzieci przed tym, co najgorsze w cywilizacji, pokazać im piękniejszą stronę życia, a jego syn zmarł na imprezie po przedawkowaniu jakiegoś gówna. To kompletnie bez sensu. Gdybym wiedział, że chłopak miał na imię tak samo jak ja, nigdy nie zaproponowałbym przedstawienia się. Myślałem, że go tym zabiję na miejscu…
– Biedak. To będzie najgorsza noc w jego życiu. Jedna z wielu kolejnych.
Nasz sąsiad przetrwał noc. Rano pomachaliśmy sobie, kiedy odpływał by wyciągnąć jacht na ląd. My również podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy w stronę Naxos. Zakotwiczyliśmy przy plaży z wielkim napisem PARADISE nad barem. Nie mieliśmy ochoty schodzić na ląd. Następnego dnia pożeglowaliśmy na drugą stronę wyspy do małego porciku Apollonos, a dzień później przeskoczyliśmy na naszą ostatnią Cykladę – wysepkę Donousa, gdzie odetchnęliśmy z dala od turystycznego zgiełku.
Korzystając z doskonałego wiatru. Zostawiliśmy za sobą Cyklady i wzięliśmy kurs na Kos, gdzie czekało nas spotkanie ze starymi przyjaciółkami z rodzinnego miasta. Z Gośką widzieliśmy się w grudniu, ale z Aśką piliśmy ostatnie piwo jakieś dwa lata temu w Marinie Kamień Pomorski. Przed nami wiele wieczorów do przegadania.
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.