WARSZAWA: 10:34 | LONDYN 08:34 | NEW YORK 03:34 | TOKIO 17:34

Sputnikiem dookoła Ziemi – u wrót Atlantyku

Dodano: 05 paź 2015, 21:55

Dotarliśmy do zachodniego krańca Morza Śródziemnego. Przeprawa z położonej nieopodal Turcji wyspy Kos, aż do samego Gibraltaru zajęła nam w sumie półtora miesiąca. Tutaj odpoczywamy po całej serii kilkudobowych przelotów i przygotowujemy się do przeskoku na Kanary.
Po opuszczeniu Minorki, zahaczyliśmy jeszcze o Majorkę i Ibizę, zanim dotarliśmy na stały ląd. Na obydwóch wyspach byłem w ubiegłym roku w z Komarem i Szlagą. Wtedy było to typowo męskie żeglowanie. Na Ibizie szaleliśmy do rana w plażowym klubie, a na Majorce wspinaliśmy się na najwyższy szczyt wyspy. Tym razem nastawiliśmy się na rodzinny wypoczynek, w ramach którego skupiliśmy się głównie na zwiedzaniu Ibizy wynajętym za 35 euro samochodem i poszukiwaniach nowych smaków lokalnej kuchni.
Na „flaó” natrafiliśmy całkiem przypadkowo w jednej z kawiarni w Sant Joan de Labritja. Wyglądająca zupełnie przeciętnie tarta, okazała się najwspanialszym sernikiem, jaki kiedykolwiek jedliśmy! Zawsze lubiłem sernik, ale po spróbowaniu „flaó”, zapomniałem o istnieniu innych serowych słodkości.
– Niesamowite! Co to za rodzaj ciasta? – zapytała Karolina po spróbowaniu pierwszego kęsa.
– Jakiś sernik, ale wyczuwam tu świeże ziołowe aromaty, które przez gardło i nos trafiają prosto do ośrodków przyjemności w mózgu i wywołują gęsią skórkę na czubku mojej głowy. Niezwykłe!
– Koniecznie musimy zdobyć przepis.
Bez większego problemu znaleźliśmy recepturę na „flaó”. Nie mogliśmy się powstrzymać przed jej przetłumaczeniem i podzieleniem się nią ze wszystkimi amatorami słodkości.

„Flaó” to miękka, serowa tarta ze świeżą miętą, będąca niegdyś tradycyjnym wielkanocnym deserem na Ibizie, który obecnie stał się codziennym przysmakiem serwowanym na wyspie przez cały rok.

Składniki na bazę:
– 500 g mąki
– 1 łyżka smalcu
– 3 jaja
– 200 g cukru
– 1 łyżka drożdży
– 2 łyżki Anisette (likieru anyżowego)

Składniki na wypełnienie:
-500 g świeżego koziego sera, który można zastąpić 350 g serka wiejskiego zmieszanego ze 150 g mascarpone
– 4 jaja
– 375 g cukru
– 10 świeżych liści mięty

By wykonać bazę, należy ubić jaja z cukrem i dodać pozostałe składniki. Po ugnieceniu wszystkiego razem, odstawić ciasto na 15 minut, po czym rozsmarować na natłuszczonej foremce posypanej mąką.
By wykonać wypełnienie, należy ubić pozostałe cztery jaja z cukrem i dodać wcześniej rozdrobniony ser. Zmieszać wszystko razem, do uzyskania jednolitej konsystencji. Dodać sześć liści mięty posiekanych na małe kawałki.
Wlać masę na rozsmarowaną w foremce bazę, umieszczając cztery liście mięty na wierzchu jako dekorację. Piec przez około 35 minut w piecu rozgrzanym do 180 stopni.
Po upieczeniu zostawić do ostygnięcia i posypać cukrem.
Smacznego!

W trakcie naszej taniej, objazdowej wycieczki wokół wyspy odkryliśmy też hipisowski camping ukryty między sosnami Punta Arabi, gaje migdałowe, uprawiane w rozległych dolinach między górami i przepiękne plaże ukryte w skalistych zatoczkach. Tej przyrodniczej strony Ibizy większość przybywających tu weekendowych turystów nigdy nie doświadcza, skupiając się na rozrywkach, oferowanych przez nadmorskie knajpy. Tym lepiej dla nas, bo z dala od imprezowego gwaru głównych ośrodków, znaleźliśmy oazę spokoju, wyraźnie kontrastującą z najbardziej rozpowszechnionym obrazem wyspy. Zostawiając Baleary za rufą, opuszczaliśmy ten archipelag z przeświadczeniem, że są to wyspy, na których można znaleźć wszystko i które mogą zadowolić gusta prawie każdego obieżyświata.
Przed wyruszeniem w stronę hiszpańskiego wybrzeża odebrałem telefon od Marka ze „Starego Bociana”, z którym usiłowaliśmy naprawić nasze autopiloty w Mahon na Mionorce.
– Właśnie minęliśmy Ibizę, autopilot działa jak nowy. Może spotkamy się znowu w Benalmadenie lub na Gibraltarze? – zapytał Marek.
– Bardzo chętnie, ale nie jesteśmy w stanie pędzić w twoim tempie. Do zobaczenia za rok na Karaibach! Swoją drogą, mój autopilot też pracuje bez zarzutu. Oby jak najdłużej!
– To do zobaczenia! Spróbuj zarzucić jakąś wędkę, bo przed chwilą wyciągnąłem 10 kg koryfenę!
Ostatnie zdanie kolegi obudziło we mnie instynkt łowcy. Wędkarzem jestem naprawdę słabym i unikam łowienia ryb, kiedy nie wierzę w prawie pewne powodzenie przedsięwzięcia. Tym razem postanowiłem po raz kolejny rozwinąć żyłki.
Po kilku godzinach od wyruszenia z Sant Antoni na Ibizie zauważyłem, że coś jaskrawego ciągnie się na jednej z żyłek.
– No zobacz Karolina. Do kitu z takim łowieniem. Albo zaczepiam glony, albo jakieś reklamówki i opakowania po chipsach. Wszystko, tylko nie ryby. Zwijam sprzęt.
– Jakaś dziwna ta folia, bardzo jaskrawa. Może to jednak ryba?
– Mało prawdopodobne, ale zaraz się przekonamy.
Żyłka zwijała się bez większego oporu. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy tuż za rufą jachtu rozpoznałem jak najbardziej prawdziwą, ok. 3 kilogramową koryfenę! Jeszcze większe było zaskoczenie małego Bruna, który w tym samym czasie oglądał sobie w kokpicie książeczkę z obrazkami i nie spodziewał się zupełnie takiego obrotu sprawy.
Po wciągnięciu do kokpitu, mieniąca się kolorami turkusu, błękitu, zieleni, złota i srebra ryba wyczuła śmiertelne zagrożenie i zaczęła z całych sił walczyć o przetrwanie, zbryzgując cały kokpit, mnie, Karolinę i Bruna jaskrawo czerwoną krwią. Mimo całego zamieszania, mały obserwator nie wpadł w panikę, tylko z wytrzeszczonymi oczkami wpatrywał się w niespodziewanego przybysza i stękał z przejęcia i podniecenia.
Po zaciętej i wcale nie przesądzonej walce, udało mi się w końcu ogłuszyć rybę korbą od kabestanu. Po celnym trafieniu, piękna koryfena zaczęła momentalnie migotać i zmieniać kolor, niczym zużyta świetlówka. Jej wspaniałe barwy zaczęły blaknąć i przesuwać się po całym ciele, po czym zniknęły zupełnie, pozostawiając na dnie kokpitu nieruchome, szare truchło. Życie opuszczało to wspaniałe, morskie stworzenie w spektakularny sposób, wzbudzając w nas mieszane uczucia.
– To nie jest jakaś zwykła makrela, tylko przybysz z innej planety albo dar od Posejdona. Dobrze, że nie jest większa, bo nie mamy lodówki. Nie wolno nam zmarnować ani kawałka jej wspaniałego mięsa.
– Szkoda jej, ale na pewno jest pyszna. A dopiero się zastanawiałam co dzisiaj zrobimy na obiad. Bierz nóż i rób filety!
Po chwili na patelni skwierczały spore kawały doskonałego, białego mięsa. Jedna ryba wystarczyła, abyśmy wszyscy najedli się do syta. Nawet Bruno wyciągał co chwilę rączkę po kolejne kawałki słodkiego, orzechowego przysmaku.
W portach południowego wybrzeża Hiszpanii spędziliśmy tylko tyle czasu ile było potrzeba dla zregenerowania naszych sił, zaprowiantowania jachtu i przeczekania niekorzystnych wiatrów i burz. Przed Gibraltarem zatrzymaliśmy się na tylko w kurortach Moraira i Roquetas de Mar.
Staliśmy tam na tyle krótko, że zapamiętaliśmy tylko pojedyncze sytuacje.
W Moraira pękaliśmy ze śmiechu, pod pomnikiem przedstawiającym rybacką rodzinę. Na pierwszy rzut oka rzeźba wyglądała całkiem dobrze. Rybak trzymający pod pachą kosz pełen ryb, jego żona łatająca sieci i syn trzymający w rękach… no właśnie! To chyba miała być ryba, ale jednoznaczne reakcje wszystkich przechodniów nie pozostawiały złudzeń, że rybak junior trzyma w dłoniach męskie przyrodzenie! Trudno powiedzieć, czy była to feralna wpadka artysty, czy celowa prowokacja.
W Roquetas de Mar zagaiłem kierownika mariny – poliglotę chwalącego się znajomością kilku języków – o znaczenie nazwy miejscowości.
– Proszę mi powiedzieć o co chodzi z tą nazwą. Morskie rakiety? Wpłynąłem tu tylko ze względu na tą intrygującą nazwę, ale szukałem czegoś w internecie i nie znalazłem żadnej odpowiedzi. Może to nazwa jakiejś rośliny?
– Chętnie we wszystkim pomogę i wytłumaczę drogę do każdego sklepu i muzeum, ale nie mam pojęcia co to znaczy… Proszę bardzo, tutaj jest nasza gminna broszurka, może coś pan z niej wyczyta. A swoją drogą, czemu nazwał pan jacht Sputnik?
– Czemu? To oczywiste. To świetna nazwa ruskiej rakiety, a w zasadzie satelity, a poza tym sputnik to po rosyjsku towarzysz podróży. Dobra nazwa dla jachtu.
– Aha… Mówi pan po rosyjsku?
– Nie.
– Ja też nie.
Przez ostatnie dwie doby żeglugi przed Gibraltarem czuliśmy już zapach Atlantyku i jego moc. Temperatura wody spadła nagle z 23 do 18 stopni, a przeciwne prądy spowalniały nas chwilami nawet o dwa węzły. Pojawiły się ogromne stada delfinów i wielorybów, które eskortowały nas aż do Europa Point. Szczególnie cieszyły nas delfiny, które przez całą noc polowały tuż przy naszych burtach na malutkie kałamarnice, zwabione światłami pozycyjnymi Sputnika II.
Do mariny po hiszpańskiej stronie półwyspu zawinęliśmy w sobotę. Po sprawdzeniu prognozy pogody okazało się, że warunki idealne do żeglugi na południe zaczną się już w środę, więc zostało nam niewiele czasu do przygotowań przed startem na Kanary. Rozmowy przeprowadzone z żeglarzami, którzy podobnie jak my podążają w pogoni za uciekającym latem, przekonały nas do żeglugi wzdłuż wybrzeża Maroko i zawinięcia do kilku tamtejszych portów. W ten sposób unikniemy męczącego, tygodniowego przelotu, na rzecz bezpieczniejszej trasy, dającej możliwość schowania się przed złą pogodą i zwiedzenia kolejnych nowych miejsc.
– Zanim wyruszymy, musisz koniecznie zaprowadzić nas do małp! Bruno jeszcze nie widział takich człekokształtnych stworów.
– Nie ma sprawy, ale nie wiem czy to w pełni bezpieczne. Te małe diabły nie boją się nikogo i nie mam pojęcia jak zareagują na małe dziecko. Najpierw wybierzmy się do miasta. Na dole nie ma małp. Pokażę wam stare kolonialne zaułki u stóp skały.
Przechodząc przez starą bramę prowadzącą do fortecy natknęliśmy się niespodziewanie na małą małpią rodzinę. Nie spodziewaliśmy się jej spotkać tak blisko centrum miasta.
– Może lepiej wezmę Bruna na barana. Ty poprowadź wózek, bo te cholery są z młodymi i strasznie się panoszą, zaczepiając przechodniów.
Kilka sekund po tym jak Bruno trzymał się już mojej głowy, z zaułka wyskoczyła stara samieca i bez wahania wskoczyła do prowadzonego przez Karolinę wózka szczerząc wielkie kły.
Sporo czasu zajęło nam odstraszenie intruza, który w tym czasie zdążył splądrować wiszącą na wózku torbę.
– Nadal masz ochotę na wycieczkę z Brunem na skałę? Tam są nie cztery, ale setki tych potworów.
– To było przerażające doświadczenie. Nie wiedziałam co mam robić! Chyba odpuścimy sobie tą wspinaczkę… Może tym razem wystarczy nam spacer do ogrodu botanicznego.

Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Europa Point na Gibraltarze
Marina Roquetas de Mar
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team