Dodano: 07 lut 2025, 8:44
Preludium katastrofy
6 lutego 1985 roku w Oslo ładowano na należący do Polskich Linii Oceanicznych statek „Busko Zdrój” 1200 ton stali zbrojeniowej. Ładunek miał trafić do Porto Torres na Sardynii. Stal ułożono nierówno i w ładowniach, zamiast równomiernie ułożonych warstw prętów, tworzyły się konstrukcje przypominające stożek. Ponadto w pierwszej ładowni, znajdującej się na dziobie statku, znalazło się o 158 ton stali więcej niż dopuszczały przepisy.
„Busko Zdrój” to podobnie jak „Kudowa Zdrój”, która zatonęła dwa lata wcześniej, drobnicowiec z serii B 452, jakich 12 zbudowano w rumuńskiej stoczni Santierul Naval w Turnu Severin według polskiej dokumentacji. Głównym projektantem tych jednostek był inż. Henryk Szyszkowski z Centralnego Ośrodka Konstrukcyjno – Badawczego Przemysłu Okrętowego w Gdańsku.
Zwodowane w 1970 roku „Busko” było piątym z serii jednostek, nazywanych w skrócie „zdrojowcami”, ponieważ wszystkie nosiły nazwy polskich uzdrowisk.
Statki budowane były bez zachowania należytych norm i przepisów, co niestety później dawało negatywne skutki w eksploatacji.
Ostatni rejs
7 lutego 1985 roku około godziny 19.00 „Busko Zdrój” opuściło port w Oslo, biorąc kurs na Sardynię. Odległość między norweskim a włoskim portem wynosi około 3 tys. mil morskich.
Na Morzu Północnym warunki pogodowe były bardzo trudne, na statek z wielkim impetem nacierały trzymetrowe fale. Temperatura powietrza wynosiła -10 stopni, temperatura wody około +3 stopnie Celsjusza.
Po kolejnym uderzeniu fali, „Busko Zdrój” pochyliło się na prawa burtę i z przechyłu już się nie podniosło. Powodem przechyłu było przemieszczenie się niedbale zamocowanego ładunku.
W pierwszej ładowni, w której było o 158 ton stali więcej niż dopuszczały przepisy, zarwał się międzypokład, przebijając poszycie burty. Wlewająca się woda powiększała przechył.
W tej sytuacji kapitan zdecydował się do nadania sygnału mayday.
Na skutek zbyt dużego przeciążenia konstrukcji w pewnym momencie kadłub „Buska Zdroju” pękł.
Akcja ratownicza
Sygnał mayday odebrała płynąca w odległości 24 mil od „Buska Zdroju” „Ziemia Bydgoska”. Niestety, pozycja podana przez kapitana „Buska Zdroju” całkowicie nie zgadzała się z rzeczywistością, ponieważ wskazywała punkt znajdujący się na terytorium Danii.
Po pewnym czasie sygnał z polskiego statku odebrały ratunkowe stacje brzegowe.
Chociaż w pobliżu miejsca katastrofy znajdowało się kilkanaście jednostek różnych bander, w tym cztery polskie: „Ziemia Olsztyńska”, „Chrzanów”, „Sieradz” i „Tadeusz Kościuszko”, na pomoc tonącym ruszyły tylko dwa statki – należąca do Polskiej Żeglugi Morskiej „Ziemia Bydgoska”, która znajdowała się w odległości 25 Mm od miejsca zdarzenia i radziecki „Fritz Heckert”.
Na „Busku Zdroju” nie udało się zwodować szalup i jedynym sposobem ucieczki z tonącego frachtowca były pneumatyczne tratwy ratunkowe. Kiedy tratwy znalazły się na wodzie, na tonącym statku wybuchł pożar.
Na tratwach ratunkowych nie działało oświetlenie, nie udało się też odpalić specjalnych rakiet, które dawałyby sygnał innym jednostkom, gdzie znajdują się rozbitkowie. Później okazało się, że wszystkie rakiety, znajdujące się na tratwach, były przeterminowane i nie nadawały się do użytku.
Do akcji skierowano niemiecki statek ratowniczy oraz dwa śmigłowce. Na tratwie ludzie umierali na skutek wycieńczenia organizmu i szybkiej utraty ciepła. Po pewnym czasie żywy pozostał już tylko radiooficer Ryszard Ziemnicki, jedyny członek załogi ocalały z katastrofy.
Później biegli z Akademii Medycznej w Gdańsku stwierdzili, że przyczyną śmierci pozostałych marynarzy było utonięcie poprzedzone utratą przytomności.
„W wyniku sekcji zwłok ośmiu członków załogi „Buska Zdroju” stwierdziłam, że zgon następował po kilku minutach, do kilkudziesięciu od momentu znalezienia się rozbitków w wodzie. Nie można więc jednoznacznie określić, jak długo żyje lub może żyć człowiek w wodzie o temperaturze kilku stopni powyżej zera i jakie są szanse jego reanimacji. To wszystko zależy od indywidualnej odporności organizmu i właściwego zachowania się znajdującego się w takiej sytuacji człowieka. Najważniejsze jest więc dla rozbitka powstrzymywanie utraty ciepła własnego ciała oraz odpowiednie odżywianie. Nawet zjedzenie cukierków znajdujących się w wyposażeniu tratwy mogło się dla niektórych członków załogi „Buska” okazać szansą przeżycia” – mówiła, składając wyjaśnienia w procesie, dr Teresa Dziedzic- Witkowska z Akademii Medycznej w Gdańsku
Jako pierwsza do tratwy ratunkowej, na której był Ziemnicki, dopłynęła „Ziemia Bydgoska”, rzucając w kierunku tratwy rzutki. Radiooficer złapał jedną z lin, ale nie miał już sił, aby się nią obwiązać. Po czterdziestu minutach pojawiły się niemieckie śmigłowce ratownicze.
Kapitan „Ziemi Bydgoskiej” poinformował pilotów, że rozbitek nie ma siły, aby utrzymać linę ratunkową. Z helikoptera na specjalnych szelkach opuszczono ratownika, który przywiązał rozbitka do specjalnych szelek i w ten sposób Ryszard Ziemnicki został wciągnięty wraz z ratownikiem na pokład maszyny. Po podjęciu śmigłowiec odleciał w stronę lądu. „Fritz Heckert” po podniesieniu tratw ratunkowych przekazał wiadomość, że wszyscy rozbitkowie nie żyją. Później udało się odnaleźć ciała ośmiu spośród dwudziestu pięciu członków załogi.
Dochodzenie w sprawie katastrofy „Buska Zdroju” trwało pięć miesięcy.
Akta sprawy obejmowały 13 tomów, a protokół z posiedzeń Izby liczy ponad 600 stron maszynopisu. Rozprawie przed Izbą Morską w Gdyni przewodniczył sędzia Andrzej Przywierski. Dowodami rzeczowymi były tratwy ratunkowe, wydobyte przez nurków wycinki blach z poszycia statku oraz pirotechniczne środki sygnałowe. Przesłuchano 94 świadków, w tym jedynego ocalałego z katastrofy radiooficera Ryszarda Ziemnickiego.
„Usłyszałem głos kapitana alarm! Opuszczenie statku! Ogłoszony był tylko głosem. Nie był dzwonkami, czy syreną okrętową. Przebywanie w radiostacji niosło w sobie ogromne niebezpieczeństwo, że już mogę nie zdążyć wyjść. Zacząłem szarpać drzwi, nie mogłem ich otworzyć, bo fotel zaklinował drzwi. I wtedy złożyłem się i tym wyjściem awaryjnym wyjechałem nogami do przodu tak, jak dziecko na zjeżdżalni, bo już przechył był naprawdę duży i zatrzymałem się przy wejściu na mostek. Na mostku były drzwi otwarte, było ciemno i nikogo nie było. Wybiegłem szybko do swojej kabiny, złapałem tam kurtkę i zacząłem wychodzić. Złapałem tylko tę kurtkę i nic więcej mimo że miałem i czapkę i rękawiczki skórzane na nic nie czekałem, bo po prostu liczyłem się z tym, że najgorsze może w każdym momencie nastąpić. […]. Skoczyłem do wody no i musiałem przepłynąć z 15-20 metrów do tratwy. Dziewięciu nas było w tej tratwie. Ludzie zaczęli słabnąć, no po prostu umierali. Wierzyłem, że pomoc musi nadejść” – mówił podczas rozprawy Ryszard Ziemnicki.
„Z wszystkich tratew znajdujących się na „Busku” tylko jedna była kompletnie wyposażona, w pełni sprawna i nowa. Pozostałe trzy tratwy noszą ślady licznych uszkodzeń oraz braków w wyposażeniu. W tratwie numer 5302, w której znajdował się radiooficer Ryszard Ziemnicki i ośmiu innych rozbitków brak było dryfkotwy. Nie obciąża to jednak producenta tylko użytkownika. Producent natomiast powinien przekonstruować fartuchy namiotów tratwy zakrywające otwór włazów mniej bowiem sprawni ludzie, rozbitkowie chociażby, mogą mieć trudności z zakryciem otworów” – mówił powołany przez Izbę Morską biegły, Benedykt Rynkowski.
Po czternastu dniach rozprawy, przesłuchaniu 94 świadków i wysłuchaniu opinii kilkunastu biegłych, w sierpniu 1985 roku Izba Morska w Gdyni orzekła, że przyczyną zatonięcia „Buska Zdroju” był nagły przechył jednostki na prawą burtę, spowodowany przesunięciem się ładunku, co spowodowało uszkodzenie prawej burty, naprężenie konstrukcji kadłuba i jego pęknięcie. Stwierdzono także, że statek wyszedł z Oslo w stanie nie nadającym się do żeglugi, nie spełniał wymagań w zakresie rozmieszczenia, zaształowania i mocowania ładunku.
Nieoficjalnie pojawiały się informacje, że były problemy ze sterem, na skutek nieszczelności do zbiorników z paliwem dostawała się woda, nieszczelne były zamknięcia ładowni. Wszystkie usterki miały być usunięte, jednak nie zdążono tego zrobić, bo statek musiał wyruszyć w rejs. Izba Morska w Gdyni nie wskazała jednoznacznie winnych tragedii, skupiając się bardziej na wydaniu zaleceń, mających w przyszłości zapobiegać tragediom na morzu. Zalecenia dotyczyły nie tylko jednostek z serii B 592, ale odnosiły się do wszystkich jednostek polskiej floty handlowej.
W przypadku „Buska Zdroju” morze nie wybaczyło ludziom błędów, ale jego tragiczna historia miała stać się przestrogą i nauczką dla armatorów i załóg innych jednostek.
Wrak „Buska Zdroju” spoczywa na Morzu Północnym na głębokości około 40 metrów. Pomnik ofiar tragedii oraz groby ofiar katastrofy znajdują się na cmentarzu w Gdyni-Witominie.